wtorek, 15 listopada 2016
Since no one reads it anyway...
Od początku października dużo się zmieniło. Przede wszystkim znalazłam sens życia. Rozpoczęłam studia, o których marzyłam właściwie całe życie. I wiem, że w końcu jestem na właściwym miejscu. Czas chyba też jest właściwy - jeśli robiłabym te studia wtedy kiedy robiłam pierwsze, to chyba nie czerpałabym z nich takiej przyjemności. A tak, mam doświadczenie i wiedzę, która pozwala mi wyciągać z treści obecnych wykładów to, co mnie naprawdę kręci. Jestem już zakorzeniona zawodowo, teraz tylko mogę szukać spełnienia tam, gdzie zawsze czułam, że je znajdę.
sobota, 22 października 2016
What I will remember Spain for
Rzeczy
charakterystyczne: - Hiszpania:
Wszystkie prezenciki czy paczki – taśma klejąca.
Brak rabatów.
Poduszki w hotelach – kształt długiego prostokąta.
Porcje cukru – podwójne w jednej torebce (u nas podaje się
2x5g czyli mała łyżeczka, u nich duża łyżka).
Do kawy ciasteczka różne – od piernikowych, po anyżkowe.
Śniadanie to croissant czy słodkie bułeczki.
Siesta od 14 do 17. Potem sklepy otwarte do 20 lub dłużej.
W Galicji serwowanie dań wieczorem od 20 lub później.
Horreos – w Asturii drewniane duże, w Galicji –
drewniano-kamienne.
Meniu del Dia- z ogromna ilością wina.
piątek, 21 października 2016
A long return
17-18-19
sierpień wielki powrót
Powrót to niekończąca się droga przez Francję, poczynając od
zatkanej dosłownie granicy w Irunie. To był błąd. Potem niepłatne drogi we Francji –
autostrady horrendalnie drogie. W Niemczech za to nadgoniłyśmy trasę, ale
zmęczenie dawało się we znaki tak bardzo, że drugą noc z kolei przespałyśmy w
samochodzie, a o powrocie do pracy na czas nie było mowy. Spóźniłam się o jeden
dzień. Ponieważ zyskałam jeszcze jeden dzień urlopu, i ponieważ nasza trasa w
Polsce biegła przez Bolesławiec, a w Bolesławcu odbywały się akurat dni ceramiki,
zawitałyśmy na ładny bolesławski rynek, zastawiony stoiskami z przepięknym rękodzielnictwem.
Wcześniej, przed przekroczeniem granicy zbłądziłyśmy i w ten
sposób odkryłyśmy posiadłość, teraz należącą do gminy, ale wcześniej do barona…..
w małej niemieckiej Seifdorf (wioska mydlana). Piękny budynek, trochę podupadły
i wymagający odnowienia (w środku znajdowały się biura).
czwartek, 20 października 2016
La Rioja and a wine shop
16
sieprnia: La Rioja
Dojeżdżamy późno, ale wioska jeszcze nie śpi – jest przecież święto! Wszyscy, jak się później dowiedziałyśmy, a raczej usłyszałyśmy, przygotowują się do nocnej imprezy. Ta impreza towarzyszyła mi w nocy – nie
mogłam spać przy bum bum łupu cupu elektronicznej muzyki.
Noc jest ciepła. W łazience naszego wielkiego domu, odwiedzają nas wielkie czarne
robale i mniejsze, też czarne.
I. schodzi by napić się tutejszego słynnego wina. Ja zostaję
w pokoju, myję się i planuję drogę powrotną. Jestem jednak zbyt zmęczona na
śledzenie mapy. W międzyczasie przychodzi I., a ja padam na poduszkę. Nie dane
mi jest jednak zapaść w sen sprawiedliwego – muzyka dudni mi w uszach. Klnę w
nocy jak szewc i złorzeczę nocnym zwyczajom Hiszpanów.
Rano, nieśpieszne śniadanie i…giniemy bez wieści w przyhotelowym sklepie z winami. I. kupiła 8 butelek
białego wina, czerwone i różowe, a ja ‘tylko’ 4 białego (których już prawie nie
mam…). Krótka wizyta w wiosce –
zaskoczenie, że w tak maleńkiej wioseczce znajduje całkiem okazały kościół
(przed kościołem mała figurka Matki Bożej, przed nią bukiety kwiatów).
środa, 19 października 2016
Leon, ach Leon
15
sieprnia: Lugo, Leon,
Rozpoczynamy długotrwały powrót. Dziś w planie Lugo, Leon i
Burgos.
Do Lugo tylko wpadamy, by zobaczyć słynne mury
średniowieczne, po których można spacerować, są tak szerokie, że mogą stanowić po prostu szlak spacerowy. Z powodu święta kościelnego miasto
jest opustoszałe. Poza murami nic specjalnego. Pijemy kawę, kupujemy ciastka na
wynos i dalej do Leonu.
Leon – nerwowo parkujemy i biegniemy do katedry – słynnej z
witraży. Mamy mało czasu. Kiedy docieramy okazuje się, że wejście
kosztuje 7 euro – a u nas kasa świeci pustkami. Kręcimy się przez dwie minuty i
decydujemy się jednak wejść. Dostajemy książkę – przewodnik i audioguide'a. Ach,
było warto! Obok klifów Asturii, gór, to najpiękniejsze miejsce wyprawy – dla
mnie w każdym razie tak jest. Takie z efektem wow! Witraże robią na mnie piorunujące
wrażenie. Co za kształty i kolory!
Szkoda, że nie ma czasu, by przysiąść i po prostu patrzeć,
ze spokojem słuchając historii z głośnika.
Nocleg w Portal de la Rioja.
wtorek, 18 października 2016
Santiago on my birthday
14
sierpnia, niedziela Santiago de Compostela
Moje urodziny. I. powitała mnie życzeniami. Ja – ból głowy. W drodze do katedry szukamy
kawiarenki, by wypić kawę i zjeść śniadanie. Ja mam fochy, bo I. nie
odpowiadają miejsca na kawę, a ja strasznie już chcę!
Ale co tam, cały dzień w jednym miejscu przed nami - to jest
coś!
Oczywiście po drodze do katedry tysiące sklepików – za to
samo stare miasto to istny cud – piękne kamienne budynki, ozdobione często
muszlą – symbolem pielgrzymów. Do katedry kolejka, więc odraczamy wejście - nie
chcemy czekać w skwarze południa. Szwendamy się i szukamy upominków z Santiago.
Cofamy się kilka razy do tych samych miejsc, grrr… mam dość sklepików, które
działają jak magnes, ale odciągają od istoty naszej wyprawy – miejsc. W mieście
mnóstwo ludzi, ale tego akurat się spodziewałyśmy. O 18 lądujemy w końcu w
katedrze – o jakie szczęście – jest Msza Św. To jest cudowny prezent dla mnie
na moje urodziny – żadne tam zakupy – ta Msza właśnie po hiszpańsku. Dziwi
mnie, że wszystko jest takie jak u nas w Polsce, nawet melodie, z wyjątkiem języka. Z tyłu,
za ołtarzem kolejka pielgrzymów i innych
wiernych powoli przesuwa się po kolei całując szaty świętego Jakuba. Też
chciałyśmy tam iść, ale kolejka długa na szerokość placu przylegającego do
tylnej części katedry zniechęciła nas – poza tym nasze żołądki przykleiły się
już skutecznie do kręgosłupa. Proza życia woła nas do siebie – idziemy na
jedzenie. Szalejemy – chcemy spróbować innych, poza pulpą, specjałów kuchni
galicyjskiej. Przedtem jednak szalony bieg po przewodnik, który zostawiłam w
katedrze. Wybieramy empanadę, czyli zapiekana z tuńczykiem, pomidorami i cebulką,
zielone papryczki zapiekane w oliwie i wino. Mmmmm….pycha. potem, w zmierzchu i
świetle lamp ulicznych zwiedzamy (jakbyśmy nie miały czasu przez cały dzień!!!)
stare uliczki. Jest chyba nawet przyjemniej, bo chłodniej. Tu przewodniki się
nie myliły - miasto jest rzeczywiście zachwycające – stare uliczki, pięknie
ozdobione budynki z białego kamienia (trochę zszarzałe) robią duże wrażenie. Miło
się chodzi, wyobrażając sobie, że od stuleci te właśnie ulice przemierzali
pielgrzymi z najróżniejszych zakątków świata.
poniedziałek, 17 października 2016
Galicia
13
sierpień,
sobota, Galicja: Carino, San Andres de Teixido
W Carino pakujemy się rano i wyjeżdżamy. Hotel był śmieszny
– jedno łóżko w nie za dużym pokoju, szafa i to by było na tyle – tak lepiej
niż w naszym pierwszym hotelu (hotelu
w Portbou, w którym to w pokoju znajdował się prysznic, a toaleta w korytarzu).
Najpierw szybki objazd miasteczka – ładne, jak większość małych miasteczek, ale
nie za bardzo przykuwające uwagę. Teraz do pobliskiego świętego miejsca, w którym żył pustelnik
– święty Andres. Poturlałyśmy się wąską, ale dobrą drogą wśród lasów. Po drodze
zaskoczenie – na szczycie łagodnej góry, porosłej skarłowaciałą roślinnością
(nadal ciepło), stado wielkich białych krów, żadnego płotu, a na szczycie mała kamienna obórka dla tychże. Wśród stado rów,
zauważyłam też stado koni, które swobodnie przebiegały przez drogę, nieograniczone
żadnym opłotowaniem. Sama pustelnia mnie zaskoczyła. Spodziewałam się samotnej
kapliczki na szczycie góry. Ale nie – rząd straganów i tłumy ludzi ciągnęły się od parkingu po sam
budynek kamiennego kościoła. Lokalizacja świątyni piękna – z widokiem na klify
Asturii, niżej typowy cmentarz hiszpański – zamiast grobów piętrowe murowane
skrzynie na trumny – jakże inny widok niż nasze polskie czy nawet francuskie
mogiły głęboko w ziemi.
Po zakupie pamiątek z San Anders skierowałyśmy się do Santiago. Przed nami długa droga, po drodze Betanzos,
Coryna i wybrzeże asturyjsko – galicyjskie.
Corunia – w przeciwieństwie do San Sebastian to miasto które
mnie zachwyciło swoim charakterem, tysiącem balkoników przeszklonych z białymi
szprosami. Miasto posiada nad brzegiem szeroki deptak spacerowy – jakże inny
od lansu w San Sebastian – widać, że tu, w Galicji jest jednak ubożej - dla mnie bardziej urokliwie i komfortowo. Jest to niesamowite, jak bardzo Galicyjskie wsie i miasteczka różnią się od
Asturyjskich. Zresztą każdy region jest trochę inny. Jednak tu, w Galicji, zauważyłyśmy tę różnicę najbardziej. Miasta i wsie są bardziej zaniedbane, mniej jest nowych
budynków, widać opisywaną w przewodniku biedę. Poza tym – horreos, kamienne
spichlerze są jednak o połowę mniejsze od tych drewnianych asturyjskich. Ludzie są jednak jakby milsi, bardzie otwarci na kontakty – przykład choćby przemiłej
sprzedawczyni ze sklepu cukierniczego z Viviero. Więcej też ciemnoskórych emigrantów. W Coruni, stolicy Galicji (nie, nie Santiago), byłyśmy też
świadkami ślubu, a właściwie jego końcówki – para po Mszy Św. wychodziła przed
kościół, by być przywitana śpiewem, okrzykami i lametą.
Potem, na chwile dosłownie odbiłyśmy jeszcze do Betanzos, gorąco polecanego w
przewodniku, z ładnym placykiem udekorowanym kolorami plakatami, kościołem z
pilnie sprzątającym dywan stróżem (kościół – baardzo ciekawy, z figurami jak żywe, co ciekawe, Matka Boża nosi prawdziwe szaty),
wesołym miasteczkiem w samym centrum miasta, ładną wieżą oraz upałem i… parkingiem
pod ziemią, pod głównym placem miasteczka – cudownie – miejsca było dużo.
Teraz Santiago – dotarłyśmy w nocy, zmęczone upałem całego
dnia. Parking w pobliżu tylko podziemny i oczywiście płatny – za to miejsce dostępne od
zaraz. Zostawiłyśmy, nie bacząc na koszty – miałyśmy jeszcze przecież tyle do
wniesienia.
Wreszcie mogłyśmy odpocząć w hoteliku na, notabene, 8 piętrze
– na szczęście była winda i czekała na nas dziewczyna z minimalną, ale jednak,
znajomością angielskiego. Spać!
niedziela, 16 października 2016
Small towns in the north west of Spain
12
sierpień,
piątek,
Cadavedo / Puerta de Vega / Rias Altas - > Viviero / Viceido / Barqueiro /
Carino: ASTURIA / GALICJA
Rano pobudka jak zawsze o 7.30
dla mnie. Śniadanie w kuchni u gospodyń. Czułam się nieswojo, jak intruz.
Alicia, dziewczyna, która wczoraj nas przyjmowała, była niechętna rozmowie, a
momentami nawet niemiła. Za to mama bardzo serdeczna, jak i ojciec. Umyłyśmy z
I. włosy, potem droga jak na wsiowe warunki (droższa niż w mieście – 1,30) kawa
w lokalnej kawiarni, w której wczoraj piłyśmy wino za 60 centów. I w drogę do
wczoraj niezaliczonej Luarcy. Tradycyjnie, w mieście nie było miejsc
parkingowych, wiec ograniczyłyśmy się do zwiedzenia z samochodu, krążąc po
mieście i szukając arquitectura Indiana, z któej słynie ta miejscowość. Najpierw jednak trafiłyśmy na obrzeża
miasta i tam przyciągnęła nas zielona wieżyczka domu, ukryta za palmami i
wysokim płotem. Postanowiłyśmy podjechać
bliżej. Brama zamknięta, wielki ogród okalający dom, zapuszczony, a dom
zaniedbany i niezamieszkany. Nierzadki to widok po drodze.
Potem kolejna runda po mieście w
poszukiwaniu domów w stylu latynoamerykańskim i kilka zdjęć portu.
Teraz polecony nam Puerta de
Vega, mały port rybacki. Po widokach z dnia poprzedniego nie zrobił na nas
takiego ogromnego wrażenia, choć jak zagłębiłyśmy się w głąb, w poszukiwaniu
tańszej niż przy porcie restauracji, odkryłyśmy całkiem fajne wąskie uliczki, pnące się stromo po skałach. Ale inne miasta były jednak ładniejsze. Ciekawa
była natomiast wizyta w sklepie (?) sprzedającym langusty i kraby, żywe leżały
w basenikach. Widok niesamowity i straszny. Choć pyszne, wyglądają
przerażająco.
Długo nie zabawiłyśmy tutaj, bo
jedzenie wydawało nam się strasznie drogie, restauracje oferowały głownie ryby
i owoce morza. Ja bardzo chciałam spróbować Pulpe, potrawę z kałamarnicy, z
której słynie Galicja, a Puerta de Vega jest blisko granicy Asturii z Galicją.
Następnym naszym celem było
położone już w Galicji Viviere – głownie dlatego, że chciałyśmy zobaczyć słynne
Rias Altas, czyli strome wybrzeże Galicji. Jak się okazało, te klify oraz
malownicze wybrzeże z plażami pomiędzy skałami oraz rzeki wpadające do morza
ciągnie się już od Asturii i ciągnie za granicą z Galicją. Po stronie
asturyjskiej wybrzeże jest bardziej strome, malownicze też, natomiast po
stronie galicyjskiej strome klify łagodnieją, za to jest dużo pięknych
rozlewisk, które tworzą rzeki wpływające do morza i oceanu. Galicja powitała
nas innymi krajobrazami: lasy eukaliptusowe to było zaskoczenie, myślałam, że są tylko w Australii. Obok eukaliptusów platany i inne drzewa liściaste, a
przed domami palmy. Zresztą w Asturii obok palm rosły nawet sosny. Jakoś mi to
nie pasowało, ale drzewom to nie przeszkadzało najwidoczniej. Zastanawiałam się
czy te palmy to głownie dzieło człowieka czy naturalnie rosły na tych terenach
już wcześniej.
Sama Galicja bardziej zaniedbana
i widać biedniejsza niż Asturia.
Byłam głodna, wiec za Puerta de Vega zatrzymałyśmy się w
przydrożnej restauracji na ciacho. Zrobiłyśmy chyba furoę wśród obsługi, bo po
cichu słysząłam, że chłopaki mówili coś 'guapa', a innych osób w lokalu nie było. Hahaha.
Viviedo nie oczarowało nas od razu. Dopiero po
zagłębieniu się w stare miasto odkryłyśmy uliczki z wysokimi kamienicami i
pięknymi białymi balkonikami. Oraz serdeczniejszych i bardziej kontaktowych
ludzi. Wielu wyglądało jakby byli emigrantami z Ameryki Południowej. Jeden z
kelnerów i jego dwie koleżanki okazali się przybyszami z Dominikany. Jeśli chodzi o posiłek to w końcu udało nam się znaleźć restaurację, która jako
jedyna serwowała posiłki – reszta dopiero otwierała kuchnie od 20 czy 20.30. Na
rynku rozstawiona wielka scena, potem miał się odbyć koncert, wokół też działy się różne
rzeczy. W najbliższych dniach szykowano Fiestę. W wielu miastach Hiszpanii
właśnie w sierpniu dużo się dzieje, tylko jakoś my nie trafiamy na imprezy. Na
rynku przyciągnął nas zapach ciasta. Cudowny. Za ladą stała i obsługiwała przemiła pani
w wieku około 55 lat. Zakupiłyśmy ciacha z crema de leche czyli karmelem i
rozpłynęłyśmy się. Zaraz wróciłyśmy z powrotem po następne. Pani głośno się
zaśmiała i z radością podarowała nam jeszcze czekoladowego cukierka z karmelem,
sprzedała następne ciacha i poleciała dwie urocze miejscowości na drodze do Carino:
O Vicedo i Barqueiro. Zrobiłyśmy im kilka zdjęć i popędziłyśmy do hotelu.
Galicja to też spichlerze (Oreos) inne
niż w Asturii. Są one o polowe mniejsze i nie drewniane jak te asturyjskie, lecz
kamienne lub ceglane, ale ciągle na wysokich nogach dla lepszej cyrkulacji
powietrza.
U wszystkich jednak widać, że są
nadal w użyciu – taka charakterystyczna rzecz dla tych dwóch regionów.
Cały czas praktykujemy nas hiszpański. Oglądamy filmy,
bajki dla dzieci i mówimy. Nie zawsze z dobrym skutkiem, ale się nie
zniechęcamy.
sobota, 15 października 2016
Santa Covadonga
11
sierpnień,
czwartek: Pravia / Covadonga
Covadonga, święte miejsca, w którym
Covadonga, święte miejsca, w którym
Pravia powitała nas słońcem: śniadanie
przy odgłosach z miejskiego targowiska: sery, owoce i warzywa oraz ciuchy.
Kupiłyśmy ręczniczki, nożyki.
Potem punkt widokowy Cado Vidio.
Piekny. Cudo. Strome klify Asturii. To był tylko przedsmak. Wiało mocno, więc
zeszłyśmy na dół. Grzało przyjemnie. Potem dalej do naszego noclegu, do
Cadavedo. Adresu nie było w GPS, więc
wbiłam tylko środek miasteczka. Miasteczko okazało się wioską, a nocleg
znalazłyśmy bez problemów. Od razu poszłyśmy na punkt widokowy Mirrador – koło
kaplicy Eremity. Kiedy dotarłyśmy, powitał nas wiatr, jak w każdym takim
miejscu. Na dole rozciągała się plaża, w wodzie kolorowe deski surfingowe,
kilka odważnych albo odpornych na chłód. Za to przed nami…. Najpiękniejszy
widok na świecie, długie wybrzeże klifowe. Woda lazurowa, przechodząca w
głęboki granat. Morze Kantabryjskie.
Tam rozmawiałam z Chińczykiem,
który odstąpił mi na chwilkę lornetkę. Studiuje w Madrycie, idzie teraz Camino
de Santiago do Santiago de Compostela. 500 km. Jeszcze ma 270. Wow.
To miejsce zauroczyło nas tak
bardzo, że wszelkie plany wyjazdowe (Luarca i Cabo Busto) porzuciłyśmy i
cieszyłyśmy się widokiem. Dwie godziny. Słońce grzało, mimo późno popołudniowej
godziny, wiatr wiał, ale nasza ławka była osłonięta. Pełen relaks. Cudownie.
Potem spacer po wiosce (wg naszej hostess, to jest miasto i jest tu pełno
restauracji – my znalazłyśmy raptem dwie…, a Luarca to wioska – jakoś chyba jej
się słówka angielskie pomyliły) i wino w restauracji przy Supermercado
(hahaha). Wieczór w pokoju. Jutro czeka nas do pokonania 200 km. Trzeba się spiąć.
Nasza gospodyni to miła młoda
Hiszpanka, która dla odmiany mówi po dobrze angielsku. Wynajmuje pokoje (dwa) w
domu, który dzieli z rodzicami. Trochę krępuję się wchodzić do wspólnej
rodzinnej kuchni, ale prosiła, by w pokoju nie jeść. Jak ja zrobię sobie
śniadanie? A nie chce jeść czegoś innego niż moje sorgo i orzeszki...
piątek, 14 października 2016
Oviedo and Cudillero has been waiting for us
10 sierpnia, środa,
Asturia: Oviedo / Cudillero
Zredukowałyśmy nasz plan zwiedzania trochę, wyrzucając
niektóre miejsca. Chcemy wolniej i dokładniej doświadczać
Hiszpanii.
Oviedo: stolica Asturii, ładne
stare miasto (zniszczone w czasie wojny domowej, ale odbudowane), Katedra, ze
wstępem za bagatela 7 euro, z Santa Camara w stylu
asturyjskim. Potem spacer po starych uliczkach. Na
ulicach raz po raz natykałyśmy się na mosiężne pomniki. Szukałyśmy Woody Allena,
ale z braku czasu i sił, zrezygnowałyśmy. W połowie dnia usiadłyśmy w naszej
hotelowej restauracji na Menu del Dia. Wybrałyśmy zupę rybna, rybę na drugie
danie i pudding na deser (postre). Przy okazji zrobiłam zdjęcia przemiłemu
kelnerowi jak nalewał Sidrę, jabłkowe młode wino: wysoko podniósł butelkę,
szklankę trzymając nisko w drugiej ręce i nie patrząc, nalewał do pojemności ¼ szerokiej szklanki. Cała sztuka w
niepatrzeniu. Przy okazji zawsze się trochę rozlewa, stad wszechobecny kwaśny
zapach na ulicach, w okolicach restauracji. W sklepach można dostać specjalne nakładki
na butelki ułatwiające takie właśnie nalewanie. Przy wyjeździe mijałyśmy cała
ulice pięknych i ogromnych, acz pustych willi. Smutny to był widok: cała długa ulica
starych budynków, które mogły po odnowieniu i zamieszkaniu upiększyć
przedmieścia Oviedo.
Następnym naszym celem był X-wieczny, przedromański kościołek Santa Maria del Naranco, reprezentujący
unikatowy dla całej Hiszpanii styl asturyjski. Robi
wrażenie sama świadomość, że od tylu stuleci ten budynek stoi niewzruszony. Po krótkiej
lekturze przewodnika, dowiedziałam się, że Hiszpania może poszczycić się
niewielkimi zniszczeniami budynków (zdaje się, że tylko nieliczne miasta jak
Gijon czy Oviedo, zostały zniszczone w czasie wojny domowej, ale też odbudowane).
Po niespiesznym Oviedo, pora na
Cudillero.
Cudillero: ach sławne Cudillero.
Szczęście nam sprzyjało: szybko znalazłyśmy miejsce parkingowe, co prawda nie w
samym centrum miasteczka, lecz trochę dalej w porcie, spacerkiem jednak wzdłuż
brzegu (chodnik) poszłyśmy oglądać tą malowniczą wioskę, usytuowaną na stromym
brzegu. Domki o najróżniejszych kolorach tworzyły pogodna mozaikę. Turystów dużo.
Słonecznie, choć nadal zimno.
O 21 dotarłyśmy do niepozornej
miejscowości Pravia.
czwartek, 13 października 2016
Asturias - the place I fell in love with
9
sierpnia Asturia: Llanes, / Ribadesella
/ Lastres / Oviedo
Asturia powitała nas chmurami.
Tak też pozostało przez cały pierwszy dzień pobytu w Asturii: chmury i deszcz,
zimno. Wyciągnęłyśmy cieplejsze ciuchy. Za to kraina ta, księstwo właściwie,
jest zielona, zielona, zielona!
Dziś mniejsze miejscowości nadmorskie
Asturii:
Llanes: zaczynamy od tej pięknej
miejscowości, znanej z kolorowych bloków na nabrzeżu. Na nas nie zrobiły
większego wrażenia – wyblaknięte bryły, po swoim czasie świetności. Większe wrażenie zrobiło na nas samo miasto –
piękne kolorowe budynki, port i stare średniowieczne mury i baszta.
Ribadesella: następna z małych
miejscowości – przejechałyśmy szybko, nie zatrzymując się na dłużej.
Lastres: piekna zatoka z wysokimi
klifami, widowiskowo i pięknie. Samo miasteczko tylko minęłyśmy, nie
znajdując miejsca parkingowego, jak to często bywa. Widok zrekompensował nam
brak wizyty w samym miasteczku.
Teraz kierunek Oviedo: po drodze
towarzyszył nam jadący po torach ciągnących się wzdłuż szosy, pociąg dla turystów, z przedziałami jak z Orient Ekspresu: lampki na
stołach, wagony bez przedziałów.
Wieczorem dojechałyśmy do Oviedo,
klucząc po uliczkach, ale tylko trochę, jesteśmy w odnajdowaniu noclegów coraz
lepsze. Wjechałyśmy, co prawda, na plac główny, pod zakazem, szybko się jednak
wycofałyśmy i znalazłyśmy parking. Wieczorem padłam zmęczona i spałam jak
zabita.
środa, 12 października 2016
Spanish northern coast
8 sieprnia, Satilana
del mar, Comillas / san vincente de la
barguera / cangas de onis / Labra
Wyruszyłyśmy o 12, wcześniej
korzystając z faktu, ze w łazience jest suszarka. Obydwie umyłyśmy głowę.
Ruszyłyśmy na ostatnie zakupy i kawę. Czas najwyższy!
Kierunek Comillas i dom, który
zaprojektował Gaudi. Bardzo się na wizytę w El Caprichio cieszyłam, bo zawsze
chciałam zobaczyć Barcelonę ze słanymi budynkami projektu Gaudiego. Niestety,
El Capricho mnie zawiodło. Ciekawie
prezentowało się tylko z zewnątrz, pokryte kafelkami w słoneczniki i liście, z
charakterystyczną wieżyczką, ale w środku
- pusto! Nic, tylko podłogi, kilka krzeseł i ewentualnie wystawa tematyczna.
Kiepskie były też „ogrody” obiecywane w przewodniku jako ciekawe. Jaki ogród?
Ja bym tego kawałka zieleni nie nazwala ogrodem – trochę trawy, ścieżka na
podwyższeniu i koniec. Nic ciekawego. Tam też zjadłyśmy obiad – paella Marico,
która z nazwy tylko przypominała tę jedzona w Cadaques (na korzyść tej w C.).
Przy wyjeździe skusiłyśmy się jeszcze, na odwiedzenie pięknego pałacu, wznoszącego się
na wzgórzu, który okazał się siedzibą fundacji….
San Vincente de la Barguera – to piękny most z
28 łukami. Przez który przejechałyśmy całkiem nieświadomie, a który ujawnił się dopiero z perspektywy kościoła
Santa Maria de los Angeles. Potem jeszcze widok na średniowieczne mury warowne – te tylko z oddali.
Jak w każdym mieście czy miasteczku - miejsc parkingowych brak.
W tym przypadku obrałyśmy kurs na
Cangas – i to był strzał w dziesiątkę – most w pierwszej stolicy Asturii - pięknie usytuowany, w mieście, ale na tle otaczających miasto gór
Picos de Europa. Zrobiłyśmy tam jeszcze zakupy spożywcze i pojechałyśmy stamtąd
do Labry, naszego miejsca noclegowego
Labra okazała się miłym hotelem,
z ładnymi i czystymi pokojami, na końcu świata. Dodatkowym atutem był
przepiękny widok na góry. Usiadłyśmy wieczorem na parkingu przed hotelem i
rozkoszowałyśmy się ciepłem górskiego rześkiego wieczoru, widokiem gór i dźwiękiem dzwonków uwieszonych na szyjach owieczek pasących się gdzieś w oddali.
W nocy chrapiący za ścianą gość
i szczekający pod oknem lis. Takie klimaty. Po prostu koniec świata. Jest tu
tylko hotel, droga i góry. A jutro, zamiast gotować idziemy na śniadanie. Miejmy
nadzieją, że nie będą to słodkie bułki z supermarketu – kuchnia wygląda na
porządną.
wtorek, 11 października 2016
Satillana del Mar
7 sierpnia,
niedziela, Satillana del mar – Kantabria
Satillana powitała nas wieczorem występami o charakterze ludowym- na rynku mała scena i zawodzący w ludowych strojach panie i panowie. Ciekawostka turystyczna.
Spałyśmy z I. w jednym łóżku, nerwowo, by drugiej nie
przeszkodzić.
Rano po śniadaniu kawa w pobliskim barze, przy dźwięku
pobliskich rozmów i gry na jednorękim bandycie. Facet właśnie wygrał, hehehe,
krzyku nie było.
Satillana leży wcale nie bezpośrednio nad morzem, lecz 3 km
od morza, to ponoć najpiękniejsza wioska Hiszpanii, o czym zapewniła nas po
przybyciu właścicielka naszego pensjonatu Angelika. Idziemy zwiedzać to
miasteczko, na razie widziałyśmy rynek z kamiennymi domami. To miejscowość
nastawiona na turystów, w pobliżu usytuowana jest słynna jaskinie Altamiry, z
malowidłami sprzed 12 tysięcy lat.
Cały dzień wałęsania po miasteczku. Rano zmarzłam strasznie
w pokoju, ładnym, ale ciemnym, na 3 piętrze starego budynku w samym centrum
starej części miasteczka. Potem siedząc na kawie tez nie było, o dziwo, za
ciepło. Za to dalsza część dnia to gorącz. I tłumy turystów. Miasteczko
całkowicie nastawione na turystykę – w każdym obejściu kramiki z pamiątkami.
W większości z Chinach, ale też z Wietnamu. Od niektórych z wyrobami kaletniczymi
dochodził straszny smród skóry. Wiele sprzedawało regionalne ciastka, jak np. wilgotna
quesadia, zrobiona z mąki, cynamonu, jajek i cukru. Zakupy zrobione: kolczyki z
symbolem Kantabrii, chustka i upominki dla bliskich. W pewnym momencie, po
obejściu wszystkich uliczek i sklepików, kościoła poczułyśmy się bardzo
zmęczone i znudzone ludźmi i upałem i… charakterem miasteczka. Właścicielka
naszego pensjonatu, Hospejade Angelica, mówiła, że ich wioska jest uważana za
najpiękniejszą w Hiszpanii. Stąd też tłumy latem i jesienią. Wszyscy namiętnie
fotografujący rynek i dom z mocno (do przesady) ukwieconymi balkonami, który,
obok kościoła, stał się chyba symbolem wioski, będąc na wielu pocztówkach.
Wieczorem wyciągnęłam I. na plażę, bardzo chciałam choć zanurzyć nogi w Zatoce
Biskajskiej – pojechałyśmy do polecanej przez gospodynię plażę w Suances. Jaka
beznadzieja! Tłumy i stragany a la polskie wybrzeże. Zanurzyłam nogi i ociekałyśmy
stamtąd, wcześniej tylko zapytując o ręczniki plażowe na prezenty. Oczywiście,
ja zamiast toalla zapytałam o todavia, co znaczy 'jeszcze'. Sprzedawca
dowcipnie odpowiedział, że za rok JUŻ będą. :D.
poniedziałek, 10 października 2016
Farewell Bask Country and welcome to Cantabria and Satillana del Mar
6 sierpnia, sobota:
Muetrta, Gernica (kraj Basków), Lekeitio, Bereo, Santillana del Mar - Kantabria
Po spokojnej kawie w pobliskim McDonaldzie i amerykańskim
czekoladowym muffinie, pojechałyśmy zwiedzać północne nadmorskie miejscowości,
rezygnując z wielkich Bilbao i Santander. Najpierw Gernica, kolebka Basków. Tu
znajduje się siedziba baskijskiego parlamentu
oraz słynne drzewo basków - Drzewo Gerniki (Gernikako Arbola), pod
którym kolejni władcy hiszpańscy dawali przywileje i zapewniali o odrębności Basków. Z dawnego
drzewa (300 lat) został tylko pie, a nowe posadzono w 2005 roku. Obejrzałyśmy
też reprodukcję obrazu Picassa, namalowanej na murze i upamiętniającą
bombardowanie z 1937 roku.
Potem Leikeitio – mniejsza z nadmorskich miejscowości, plaża,
brak miejsca do parkowania, piękny widok z góry (wszędzie tu tereny pagórkowate
i górzyste, co przekłada się na imponujące i robiące wrażenie widoki wzgórz
okalających miasteczka, czy dolin porośniętych lasem lub zajętych pod pola
uprawne. Piękne!
Następnie Bermeo, w którym zatrzymałyśmy się tylko na placu
portowym i pojechałyśmy dalej w kierunku Castro-Uriales. W większości portów, żaglówki. Po drodze
zatrzymałyśmy się w Jatetxtea la Marisma, innej malutkiej miejscowości
na hiszpańską tortille z ziemniaków, jajek i mąki – dobra, ale miałam po niej sensacje
jelitowe.
W Castro-Uriales zatrzymałyśmy się na spacer promenadą –
piękny pasaż wzdłuż brzegu, zapełniony znów tłumami wczasowiczów. Lans ale nie
na taka skalę jak w San Sebastian.
O 22 dotarłyśmy do Satillana del Mar. Miasteczko przywitało
nas wieczornymi występami i śpiewami. Nasz hotel znajdował się tuż przy głównym
placu miasteczka. Szukając naszego noclegu przejechałyśmy uliczką i
minęłyśmy hotelik, ale czujne panie siedzące na ulicy zaraz nas naprowadziły na prawidłowy szlak,
a po zaparkowaniu samochodu, podprowadziły bezpośrednio pod same drzwi.
Niesamowite.
Po rozpakowaniu poszłyśmy do samochodu po dalszą część
bagaży oraz żeby przestawić samochód, a
wtedy podszedł do nas właściciel pobliskiego hotelu, do którego należał parking i
poprosił nas kulturalnie, przepraszając za swój słaby angielski o zwolnienie miejsca, o czym go zapewniłyśmy. Zaraz
jednak przybiegł skruszony i powiedział, że możemy na dwie noce jednak zostawić
nasze auto, byłyśmy poruszone jego wielkodusznością.
niedziela, 9 października 2016
Bask Country San Sebastian
5 sierpnia, Javier
(Navarra), San Sebastian, Murueta, Kraj Basków
Rano, po przebudzeniu i zrobieniu mojego własnego tradycyjnego śniadania złożonego z orzechów i sorgo oraz
owoców, kawa w hotelowej restauracji, a do tego ciastko, z którego ten hotel
słynie. Rzeczywiście bardzo dobre: ciasto francuskie z wilgotną i nie za słodka
masą w środku.
Z naszego pokoju widok na zamek i kościół św, Ksawerego –
piękna budowla. Odwiedziłyśmy to miejsce zaraz po leniwym śniadaniu. Kościół
zadbany. Chciałam też zwiedzić zamek, wstęp płatny. I. została na zewnątrz.
Św. Ksawery to patron misjonarzy, turystów i młodzieży, założył zakon jezuitów
(urodził się w Javier), ale sam podróżował po całym świecie. Sam zamek leży na
szlaku Camino de Santiago, czyli szlaku pielgrzymek na Santiago do Compostela,
Sam nie będąc jednak jego elementem. Wielu pielgrzymów jednak odwiedza to
miejsce. Święty Ksawery założył klasztor jezuitów w tym miejscu, zamek do niego
dołączony mieści obrazy przedstawiające świętych, oraz wydarzenia z życia św. Ksawerego (scenki złożone z
figurek). Zaopatrzone w różańce wyruszyłyśmy w dalszą drogę przez region
Navarry i potem do Kraju Basków.
Następny przystanek to Pampeluna – z braku miejsca do
parkowania, nasza wizyta ograniczyła się tylko do przejechania przez miasto
samochodem. Podobały mi się wąskie uliczki i wysokie budynki. Zastanawiałam się
czy dwa tygodnie wcześniej właśnie tymi uliczkami biegły tłumy ludzi, a za nimi byki.
Po drodze, przy wyjeździe z miasta, wygłodniałe szukałyśmy
lokalu, w którym mogłybyśmy zjeść. Większość lokali albo nie serwowało obiadów
(o 2 popołudniu!) albo były zamknięte. Tak było właśnie wzdłuż drogi. W końcu
trafiłyśmy do Lorentxo, na Menu del Dia. Nauczone doświadczeniem z Besalu,
zamówiłiłysmy jeden posiłek na dwie osoby: ravioli z grzybami, rybę oraz deser
flan oraz domówiłyśmy ciastko. Do posiłku zaserwowano nam butelkę wina oraz
butelkę wody. Bałyśmy się, ze nas obciążą za wodę i dodatkowo za wino, więc
zmieniono nam wino na dwa wielkie kieliszki. Kelnerka nie zapytała nas nawet
jakie wino chcemy, co nas wkurzyło. Wypiłyśmy jednak i…. w ten sposób zostałyśmy
upojone. Zmierzyłyśmy alkomatem stan naszego upojenia: obydwie 0,2 - nadal dozwolone. I.
odważyła się wsiąść za kółko, ja padłam wkrótce. Nie dałyśmy jednak rady, po
drodze zajechałyśmy na mały placyk obok warsztatu samochodowego i przespałyśmy
się 15 minut. Ja do końca dnia byłam wytrącona z równowagi. Czerwone wino…
dziwi nas ilość serwowanego do popołudniowego posiłku wina. Butelka na głowę.
Następny przystanek to San Sebastian, miasto lansu, do którego przyjeżdżają wszyscy ci,
którzy chcą się pokazać na najsłynniejszej plaży tego miasta La Conchy. Duży
ośrodek, tłumy, luksusowe sklepy, eleganckie kobiety, zadbani faceci. Miasto
nie dla mnie, tu liczy się wygląd i pieniądze. Poszwędałyśmy się po Parte Vieja
(starym mieście) , tradycyjnie wąskie uliczki, zadbane domy z krótkimi
balkonami, ozdobnymi okuciami. Piękne. Najedzone, nie skusiłyśmy się na pinxtos – przekąski, z których San Sebasian słynie. Rzeczywiście w
licznych barach i restauracjach na ladach pietrzyły się wyśmienicie wyglądające
( i tyleż kosztujące) kanapki i inne przekąski z owocami morza, szynką, jajkami i
innymi produktami, smakowicie skomponowane, kusiły oko.
Teraz nasz nocleg - w Murueta. Dotarłyśmy jeszcze za widma czyli
przed 22. Jest tu jasno dłużej niż w Polsce, gdzie o 21 jest już ciemno.
Czekała na nas miła właścicielka pensjonatu oraz duży pokój z ładną łazienką
oraz dwa duże łóżka. Okno, z drewnianymi wewnętrznymi okiennicami zostawiłyśmy
otwarte, inaczej duchota zabiłaby nas, co kosztowało nas hałas z pobliskiego
ronda. Musiało tam niegdyś być cicho i zacisznie – aż do wybudowania ronda, tuż
za rogiem, bo obok domostwa znajdował się mały już teraz pod teren uprawę, szklarnia i zwierzaki, to świadczyły o wiejskim charakterze domostwa. W okolicy zakłady produkcyjne na
tle wspaniałych gór pokrytych zielonymi, bujnymi drzwami. Właścicielka zasuwała
po hiszpańsku jak torpeda, a my próbowałyśmy zrozumieć o co jej chodzi. Raz
zrozumiałyśmy, raz nie, ogólnie dowiedziałyśmy się, że bezrobocie w miastach
jest małe, na wsiach i małych miasteczkach duże, a różnica pomiędzy bogatymi i
biednymi rośnie.
sobota, 8 października 2016
Javier castle
4 sierpnia 2016:
Andorra / Javier, NAWARRA, przejaz przez Aragonie (Huesca)
Wstałyśmy wcześnie, za wcześnie, jeszcze niewyspane, przy
dźwiękach dochodzących z pobliskiej budowy – ktoś uparcie walił narzędziami pod
naszym oknem, koparka albo inne podobne urządzenie wściekle warczało pod oknem,
chciałyśmy jednak odebrać samochód i musiałyśmy opuścić pokój do 11. Po drodze
na parking wstąpiłyśmy na poranna kawę i spróbowałyśmy churros. Nie powaliły nas
te ciasteczka podobne do polskich chruścików. Potem szybka runda po sklepach, by sprawdzić czy rzeczywiście ceny są niższe. I. kupiła elektrolity w aptece od
przemiłej farmaceutki (dała nam euro z Andory), zobaczyłyśmy jedyny stary budynek w mieście - ratusz, potem nerwowe poszukiwanie parkingu
(było już późno) i powrót samochodem do hotelu. Oczywiście tak jak szybko
trafiłyśmy pieszo na parking, tak długo nie mogłyśmy samochodem trafić z
powrotem do pensio la rosa. Właścicielka miną pokazała nam co mysli o naszym
spóźnieniu (jakby tłumy czekały pod drzwiami, na nocleg). Żegnało nas pianie kogutów (w środku miasta - stolicy (sic!)
Przed nami długa droga do Javier. Ja czułam się niezbyt
dobrze, nie tylko bolały mnie plecy od noszenia torby w Gironie, ale doszedł ból
niewiadomego pochodzenia po lewej stronie na kości ….. chyba od ugryzienia
owada, ale początkowo bałam się, że to wszystko od palca, który przecież nawet
zaczął się robić zielony od rozkładającej się ropy. Cały dzień było mi w czasie
jazdy niedobrze, doszedł spuchnięty brzuch – chyba za dużo surowych
owoców zjadłam, dogryzłam suchym chrupkim chlebkiem i dołożyłam gorzką
czekoladę i nie zjadłam nic ciepłego i treściwego.
Do Javier dotarłyśmy nietypowo- jeszcze za dnia i szybko
znalazłyśmy nasz hotel. Usytuowanie hotelu bajeczne – naprzeciwko zamku, w
którym mieści się zakon Św. Ksawerego. Po Andorze ten pokój jawi się
jako luksusowy: jest suszarka, żel pod prysznic, mydełka, ręczniki (!!!),
schludne łóżka! Ach! Jutro zwiedzania zamku i dalsze droga. Dziś przejechałyśmy
375 km. Dla mnie, ze względu na samopoczucie ciężki dzień. Na szczęście pod
koniec poprawiło mi się.
Po drodze Pireneje, najpierw wysokie góry, potem niższe
przedgórze – piękne widoki skał, najpierw czerwonej barwy, które wraz ze
zbliżaniem się do miejsca docelowego – złagodniały, poprzecinane
rzekami i zbiornikami wodnymi o przepięknym lazurowym kolorze, skały zmieniły
kolor na biały i potem szary. Teren poprzecinany był polami po żniwach – złote
pola wymiennie z zielonymi albo wysuszonymi jeśli nie nawadniane, trawami.
Wzdychałyśmy z zachwytu, gdy mijałyśmy małe miejscowości malowniczo położone na
wzniesieniu, nad którymi górował mały kamienny kościółek. Cudowne! To Aragonii i Nawarry (ostatni odcinek).
W hotelu powitała nas przemiła pani w recepcji, dla której
nie było problemem (jak np. dla tej w Carcasson czy wczoraj w pensio de la
rosa) włożenie naszych wkładów do zamrażarki, a mleka i serów do lodówki. NIech żyje Javier!
piątek, 7 października 2016
Dali and the rest of the world. Shopping centre Andorra.
3 sierpnia, środa: Girona wyjazd / Pubol / Besalu /
Campodron / Andorra de Vella, Katalonhia, Andorra, Pireneje
Zachęcone dziwacznym domem Galego w Cadaques, a właściwie w
Portlligat, postanowiłyśmy po drodze do Andorry pojechać do jego domu w Pubol,
by dopełnić tzw. trójkąt Dalego. Dali kupił w tej wiosce oddalonej na wschód od
Girony zamek, który odnowił i dostosował do współczesnego życia (łazienka), ale
też wzbogacił o własne impresje surrealistyczne. Zamek ma charakter dość
surowy, pomieszczenia są zimne w wystroju, z dziełami Dalego, lecz już nie tak udziwnionymi jak w Portillgat. Dla mnie odpychające były np. szachy, których
pionki miały kształt palców - metalowe odlewy nie skojarzyły mi się pozytywnie. Ciekawe czyje ręce były ich wzorcem, czyżby Dalego i Gali? Nie było na ten temat nigdzie wzmianki. W ogrodzie słynne słonie
Dalego. Ciekawe były też suknie Gali oraz jej grobowiec w krypcie (Dali spoczywa
w muzeum w Figueres), przy wejściu do ogrodu, cadillac oraz drugi samochód
Dalego. Piękny, acz przerażający samym faktem, był wypchany ukochany biały koń Gali. Wyglądał jak żywy!
Potem dotarłyśmy do
Besalu, średniowiecznego miasta warownego, którego w pierwotnych planach, tak jak zresztą i Pubolu, nie miałyśmy. Prowadził do niego wysoki most - przepiękny
widok starych, kamiennych murów, wznoszących się na wzgórzu i prowadzący wprost do miasta. Posilone w parkingowej restauracji (posiłek złożony z trzech dań,
ostatnie to deser, I. wzięła kalamary, ja królika, potem obydwie ciasto,
wypiłyśmy butelkę wina i wody - ledwo turlałyśmy się do po moście). W Besalu
upał dał nam się we znaki – były 42 stopnie. Tam tez I. kupiła sok pomidorowy
z molem, z data ważności 2010! Sprzedawała nam go stara baba z zaćmą - wyglądała
ja wiedźma. W porze siesty miała monopol, bo wszystkie inne
sklepy były pozamykane, a my nie byłyśmy pewne czy będziemy miały szansę się
gdzieś zatrzymać po drodze. Nie planowałyśmy też stawać w
Campodronie, ale po drodze zmieniłyśmy zdanie.
Potem ja pojechałam trochę samochodem, wyręczając I., choć
ona jeździ głównie. Czułam się już pewniej za kołkiem, może dlatego, że nie
musiałam pędzić autostradą.
Campodorn: dojechałam do tej górskiej miejscowości, słynnej
z ładnego widoku na most (potem mijałyśmy jeszcze wiele takich mostów).
Pokręciłyśmy się trochę, wstąpiłyśmy do sklepu po jedzenie, gdzie I. kupiła
ciasteczka produkowane w tej miejscowości (przy wjeździe do miasta mijałyśmy
wytwórnie i zastanawiałyśmy się co to jest za wielka hala w tak nietypowym,
górskim miejscu). Panie w sklepie były przemiłe. Na parkingu czekała na nas
niemiła niespodzianka – mandat za złe parkowanie. Skonsternowane stałyśmy przed
samochodem, nie wiedząc co zrobić, w końcu wróciłyśmy do sklepiku i panie
poradziły nam, by po prostu sobie pojechać. Kwota na mandacie: 80 euro.
Zgłupieli!
Dalej do Andorry, krętymi górskimi drogami. Na granicy przyjemny celnik pozwolił nam na
zrobenie zdjęcia przy tablicy z nazwą Andorry. Do Andorra de Vella, stolicy tego
państewka, dotarłyśmy o 23, jak zwykle klucząc po uliczkach i przejeżdżając
obok celu pięc razy. Hostal la Rosa –
beznadziejny (a słowo beznadziejny nie oddaje jego stanu). Pokój malutki, a w
nim dwa wielkie łóżka, w tym jedno podwójne – nie było jak się ruszyć, wspólna łazienka na korytarzu, na wyposażeniu
pokoju nie było ręczników, w łazience na szczęście mydło i stary wytarty
ręcznik do rąk, śmierdzący stęchlizna (ale czysty), pościel stara. Właścicielka
po skasowaniu od nas za nocleg, dała mapę i pokazała na niej miejsca, w których
możemy zostawić samochód. Poszukiwanie parkingu i powrót do naszej dziury
hotelowej zajęło nam następną godzinę. Andorra o tej porze jeszcze tętniła życiem,
choć jak wracałyśmy z parkingu, około 24, było już spokojnie i całkiem
bezludnie.
Samo miasto zrobiło na mnie nieciekawe wrażenie: to
gigantyczne centrum handlowe, mnie
kojarzyło się z tandetnym wesołym miasteczkiem albo większym miasteczkiem górskim z wszelkimi urokami tandety dla
przyjeżdżających wczasowiczów. Nieprzyjemne. Andorra całkiem niedawno, bo w
latach 90-tych zmieniła ustrój na demokratyczny, wcześniej była księstwem pod
kontrolą francuskich królów i prezydentów – nie do końca się te zmiany podobały
mieszkańcom. Wzbogaciła się na przemycie, bowiem w państwie tym nie ma podatków
dochodowego ani VAT. Dlatego obecnie Andorra lansuje się jako miejsce do
robienia zakupów, głównie sprzętu elektronicznego, perfum, ciuchów. Dementuję
sprawę niższych cen perfum. Poszłyśmy spać około 1 w nocy. Ja jeszcze zrobiłam ‘operację’ na palcu, w który
wdała mi się infekcja z powodu zbyt krótko przyciętej skórki paznokcia – bolał mnie i
puchł i w końcu nacięłam opuchliznę i
wycisnęłam ropę.
czwartek, 6 października 2016
Girona, my lovely Girona
2 sierpnia, wtorek: Girona, Katalonia
Musiałyśmy wstać na 7 by nastawić zegarek. Upssss… by
przestawić samochód. Poszłyśmy. Znalazłyśmy parking. W drodze powrotnej
WYPIŁYŚMY KAWĘ. O spaniu dalszym nie było mowy. Girona wzywała. Piękne stare
miasto, wąskie uliczki, wg przewodnika to wpływy arabskie. Bowiem Arabowie zajmowali
Gironę przez kilkaset lat. W mieście była też duża gmina żydowska. Do katedry,
która stoi w miejscu, w którym czczono bogów rzymskich, potem nawet był tam
meczet, a w 1038 roku ufundowano katedrę, prowadzą piękne wysokie schody, przypominające
słynne schody hiszpańskie. Przy bramie wejściowej figury Piotra i i Pawła. obok
zaraz inny kościół , z nietypowo usytuowanymi drzwiami wejściowymi, schowanymi
za ścianą budynku. Nie zdecydowałyśmy się na wejście, mimo, że przewodnik
głosił, że Katedra ma największe sklepienie na świecie. Za to usiadłyśmy u
podnóża schodów, leniwie popijając kawę i obserwując innych turystów. Upał był
niemiłosierny. Potem wałęsałyśmy się po
uliczkach, weszłyśmy do łaźni arabskich (ciekawe – porównywałam z Bath – układ
wg przewodnika pomieszczeń przejęty od rzymian, projektantem był,
mauretański rzemieślnik). Banys Arabs to trzy pomieszczenia: pierwsze
szatnia, drugie – pomieszczenie z chłodna wodą, następne, cieplejsze,
wprowadzające do najcieplejszego, pomieszczenia. Temperatura tam wahała się pomiędzy 40 a 50 stopni, wypełnione było parą i ogrzewane przez system
podziemnego ogrzewania, dzięki wydrążonym w podłodze tunelom, przez które
przebiegało ciepłe powietrze, ogrzewane przez wielki kocioł. Po spacerze,
zgłodniałyśmy i usiadłyśmy w lokalu o niemiecko brzmiącej nazwie Konig, gdzie
zamówiłyśmy sałatkę (pyszna, aczkolwiek na nasz głód za mała), po czym
dopełniłyśmy się lodami z pobliskiej lodziarni, artesana, czyli rzemieślnicze,
czyli ręcznie lokalnie robione, a nie fabrycznie i na wielką skalę. Potem ja
poleciałam prędko do hotelu (wszędzie blisko na starym mieście) i w ten sposób zgubiłyśmy się i cześć popołudnia spędziłyśmy osobno. W
tym czasie, szukając I., dotarłam na chwile na druga stronę rzeki, która
oddziela stare miasto, gdzie był nasz hotel, od tej nowej części. Z mostu z Placu
Nacionalidad widok na kamienice oraz wieżę katedry piękny i sławny – ukazywany
na magnetkach i pocztówkach. Po dotarciu ponownie do hotelu, krótki odpoczynek i
znów wałęsanie się po długich i wąskich
uliczkach, teraz oświetlonych światłem zachodu, a zaraz po zmroku światłem lamp
ulicznych. Pod koniec długiego dnia trafiłyśmy nawet na koncert. Wieczorem
padłyśmy zmęczone do łózka.
Schody i plac - widok z katedry |
Banys Arabs |
Widok z mostu |
środa, 5 października 2016
Cadaques - Dali from the close-up
1 sierpnia –
poniedziałek:
Portbou / Cagaques / Figueres / Girona na nocleg, Katalonia
Portbou – po sztucznym śniadaniu, składającym się ze sztucznych i słodkich bułeczek
- krótki spacer wzdłuż rambli. Po drodze zrobiłyśmy zakupy spożywcze (ser, pomidory,
pomarańcze, wino) i wyruszyłyśmy do długo wyczekiwanego Cadaques.
Cadaques: przed miejscowością długi korek – prażyłyśmy się w
samochodzie, bo słońce świeciło
intensywnie. W końcu znaki drogowe i blokada wjazdu do centrum
miasteczka wyprowadziły nas na parking po drugiej stronie miasta, tuż obok
domu (muzeum) Dalego i Gai, który tenże wybrał sobie jako swój letni domek pod koniec
życia. Ogródek, jak to Dali, ekscentryczny, kiczowaty – koła Michelin,
pokraczne figury, usta, budka telefoniczna, basen i jedno jajo.
Potem spacer do centrum Vile w gorącym słońcu wybrzeża Costa
Blava (Ostry). Miejscowość zapełniona ludźmi – wszak plaże, ale obok tych
ludzi, piękne białe budynki wewnątrz wioski i kolorowe fasady przy ulicy ciągnącej się
wzdłuż brzegu. Zachwyciły nas wąskie uliczki i kontrastujące z bielą ścian intensywnie różowe kwiatostany pnące się po do nieba. Bajka. Spędziłyśmy tam cały dzień. Niebieskie
czy zielone drzwi i okiennice. Klimaty śródziemnomorskie.
W połowie dnia postanowiłyśmy zjeść wreszcie coś
ciepłego – padło na paella Marico w restauracji, która wydawała się tradycyjną
hiszpańską restauracja. Zapłaciłyśmy za nią każda, po
prawie 16 euro (chciałyśmy wziąć ja na pół, ale kelner – właściciel? Powiedział
że paella zawsze jest dla dwóch osób, szkoda, ze nie dodał, że cena podana jest
za osobę, a nie za cały posiłek – cóż uczymy się na błędach – na szczęście jemy
w restauracjach sporadycznie, więc dramatu nie ma), do tego wino i kawka
espresso i zimna woda. Przedtem poczęstował nas dwoma łykami pysznego gaspacho. Z jedzenia skusiłyśmy się jeszcze na creme brulee, tu znanym jako creme
catalana. Hm… niebo w gębie.
Zmęczone upałem i ciągłym chodzeniem, gubiąc się po drodze,
wróciłyśmy około 10 do samochodu.
Kierunek Figureres i muzeum Dalego.
Figueres - wjazd do
miasta nie zachwycił. Do miasta przyjechałyśmy za późno, by dostać się do
muzeum, chyba żebyśmy zdecydowały się na nocne zwiedzanie, czyli o 22, ale tu
do akcji wkroczyło zmęczenie i recepcja następnego naszego hotelu. Samo muzeum
z zewnątrz dość dziwaczne – figury siedzących panów, a to wszystko ustawione na
oponach Michelin. Te opony przewijają się w budynkach należących lub mających
coś wspólnego z Dalim nieustannie. Moim zdaniem ‘naff’. Poza tym wielka rzeźba
przedstawiająca twarz, a w oczach plastikowe buzie lalek. Z innych
‘niecodziennych’ i zaskakujących detali – dach całego budynku wykończony białymi
jajkami, złotymi manekinami. Inne symbole eksponowane w pobliskim sklepie to
usta, rozlany zegar, jajka. Dla jednych kicz, dla innych sztuka.
Girona” ponieważ nasz następny hotel 'czekał' na nas, popędziłyśmy o 22 na złamanie karku, z Figueres prosto do Girony. Conchitra (nasz GPS) nieustannie nas
gubi w centrach miast. Nie było inaczej w Figueres czy Gironie. Ten ostatni dojazd
był jednak kluczowy ze względu na późny czas. Po okrążeniu starego miast siedem razy, zadzwoniłyśmy do hotelu. Jakoś dogadałam się cudem przez telefon z
właścicielką i zrozumiałam, że jej mąż będzie na nas czekał na Plaza Nacionalidad. Udało się. Tam zaparkowałyśmy. Spać poszłyśmy o 2 nad ranem. W
nocy wiało, pobliskie zegary wybijały miarowo godzina po godzinie,
co mnie budziło cały czas. Noc była dość chłodna za to ranek….
Dom Dallego |
Cadaques paella marina |
Cadaques |
Cadaques |
wtorek, 4 października 2016
France and welcome to Spain
31.07.16 niedziela
Cascaconne / Perpignon / nadmorskie miejscowości / Portbou na nocleg, Katalonia
Rano w hotelu: hałas od samochodów i motocykli z ulicy przy
której stoi hotel w nocy był przerażający. Czy ci ludzie nie śpią???
Po własnym śniadaniu i kawie z maszyny (nie wykupiłyśmy
śniadania – po co nam klejące crossainty?). Nie spróbowałam crepes, ale stwierdziłam,
że po co zapychać się naleśnikiem z cukrem albo nutellą, jak to tu
serwowali w większości miejsc.
Wyruszamy w drogę do Perpignon i potem w kierunku Hiszpanii.
Perpignon – miasto powitało nas ulewnym deszczem, ale mimo
to było ciepło. Trafiłyśmy na uroczystości z okazji ?, w każdym razie była
głośna muszka tradycyjna, tzn. grała orkiestra, hiszpańskie zespoły muzyczne
(dlaczego Hiszpanie) spacerowały po ulicach w kolorowych ludowych strojach. Pod
twierdzą ustawiona była scena, na której
w późniejszym czasie odbyć się miały występy, które na czas naszej przelotnej
wizyty odbywały się pod bramą wjazdową do twierdzy i ulicach. Stały tam jakieś figury ubrane w tradycyjne stroje (skąd pochodziły stroje nie wiem). Na ulicach
kręclili się policjanci, uzbrojeni po pachy. Wygłodniałe rzuciłyśmy się na
crepes z kremem z kasztanów – dobre ale słodkie niemiłosiernie. Sam naleśnik,
moim zdaniem za gruby.
Teraz kierunek Hiszpania, po drodze nadmorskie kurorty.
Canet-en-Roussillion: to wioska złożona głownie z wielkich
blokowisk, ciągnących się wzdłuż piaszczystej plaży (piasek grubszy niż u nas i
brudniejszy), co oznacza stoiska z wszelkimi możliwymi gadżetami, strojami i
tłumami wczasowiczów. Blee… Nie lubię i nie podobało mi się tam. Wioska
rybacka, która tam nas przyciągnęła, mignęła nam po drodze w postaci kilku chat
pod strzechą, usytuowanych nad jeziorem.
Jedziemy dalej: następny przystanek to Argeles-sur- Mer:
miasteczko mało pamiętam, bo tylko przejechałyśmy samochodem, nie chcąc
tracić czasu na następny moloch turystyczny dla spragnionych słońca i plaży
wczasowiczów.
Collioure: i tu zachwyt. Plaża mała = zero tradycyjnych
wczasowiczów z pontonami i gromadką dzieciaków. To małe miasteczko znane ze swego artystycznego charakteru.
Piękne kolorowe budynki, prezentowały się malowniczo w zachodzącym słońcu. Po
dość długim poszukiwaniu miejsca parkingowego, szczęście się do nas uśmiechnęło
– jest! - możemy iść zwiedzać. Leniwie wałęsałyśmy się po uliczkach, ja weszłam
do kawiarni do ubikacji i zostawiłam tam przykrywkę do aparatu, co skutecznie
zepsuło mi humor, I. pytała o słynny lokal Les Templiers, który swego czasu
gościł takie osobowości jak Edith Piaff, Picasso. W knajpie – orkiestra
zabawiała gości muzyką skoczną i mało, naszym zdaniem, pasującą do lokalu, obwieszonego
obrazami oraz, w naczelnym miejscu, tuż obok wejścia, zdjęciem założyciela z
Pisassem i jego podpisem. Okazało się,
że w części nad knajpą znajduje się hotel, który, dzięki uprzejmości (albo i
nudzie) chłopaka z recepcji udało nam się zwiedzić. Korytarze tu też były pełne
obrazów, pochodzących z kolekcji założyciela lokalu. Cenniejsze obrazy
oczywiście nie zostały wyeksponowane, z wiadomych względów. Pokoik nam
zaprezentowany był mały, ale gustownie urządzony. Recepcjonista był bardzo
uprzejmy i opowiadał nam o historii miejsca.
Potem szybko do Hostalu Costa Blava w Portbou po stronie
hiszpańskiej. Dotarłyśmy, tradycyjnie, późno. Załapałyśmy się jednak jeszcze na
wino i sangrię oraz przepyszne zielone oliwki na placu wychodzącym na plażę.
Long time no see
Długo nie pisałam, nie miałam siły, ochoty... potem wakacje. Powracam z dłuuugą relacją z wakacji w Hiszpani. Zaczynam odpodróży.
30.07.2016 sobota: Carcasonne
Francja , Narbona, Katalonia
Po dwóch dniach podróży rozpoczynamy wolniejszy etap podróż.
Wolniejszy, znaczy nadal po 100 – 200 km na dzień, ale to pestka po niemalże
2000 km na dostanie się do naszego obecnego miejsca. Zaliczyłyśmy wczoraj noc w
Beziers w samochodzie, bo nasz hotel przyjmował gości do 23, a my dotarłyśmy o
2 w nocy. Nikogo nie było na miejscu, mimo że uprzedzałyśmy, że będziemy późno w nocy na miejscu. Zadzwoniłyśmy na telefon alarmowy hotelu, a tam zaspany głos
oznajmił, że dopiero o 7 rano możemy się zameldować. Taka sytuacja zdarzyła się
też nocy poprzedniej, we Biedenbach, ale tam ktoś był i czuwał przez całą noc i
nas mógł wpuścić do środka. Zanim jednak na ten nocleg dotarłyśmy, krążyłyśmy w
lesie przez około dwie godziny.
Wcześniej jeszcze odwiedziłyśmy znajomego I., pana von M.,
w W. Pan von mieszka w pięknym domu, do którego należy kompleks budynków mieszczących m.in. stajnie. Z zawodu prawnik, teraz emerytowany, fascynuje się historią swojej
rodziny, co było tematem odwiedzin. Opowiadał ciekawie, nawet ja zrozumiałam
dość dużo po niemiecku. Towarzyszył mu jego wnuk, mały K, którego mama
pracuje na lotnisku, zasila kadrę kierowniczą, co wiąże się z podróżami po
Europie. Mały mówi oczywiście po niemiecku, ale też po angielsku (chodzi do
angielskiej szkoły), hiszpańsku (ma opiekunkę z Peru), turecku (mieszka w
Turcji), francusku (z niewiadomych powodów). Bystry chłopak.
Sam dom, mimo, że zbudowany zaledwie kilka lat temu, został
zaprojektowany na wzór dawnych dworków szlacheckich. Wystrój rustykalny, na ścianach
ryciny jakiegoś zamku (może należał do nich?), oraz portrety pani i i pana domu
z czasów młodości – piękne.
Po drodze do Bezier wstąpiłyśmy do średniowiecznego miasteczka
w Prowansji o nazwie Mirmande. Było już około 21, ale mimo zapadających ciemności,
miasteczko urzekło nas swoimi wąskimi uliczkami, malowniczym widokiem, starymi
murami domostw. Oczywiście dwie kafejki wypełnione gośćmi, słyszałam też
angielski, wszak Anglicy uwielbiają wakacje spędzać po drugiej stronie tunelu, w mniej wilgotnych i deszczowych okolicach. Nie dziwię
się. Nie znałam Francji, ale teraz już wiem, że moja lista priorytetów, jeśli
chodzi o podróże, się zmieniła i na pierwsze miejsce wysuwa się Prowansja. Byle
zwiedzanie było nieśpieszne.
Bezier zaliczyłyśmy zatem w nocy – mury średniowiecznej katedry
były wspaniale oświetlone i prezentowały się malowniczo, dumnie spoglądając ze wzgórza na miasteczko. Chciałyśmy
przespać się na placu, przy którym stał hotel, bałyśmy się jednak, że będziemy
zaczepiane przez licznych ciemnoskórych, którzy kręcili się tam w środku nocy.
Zresztą, przy próbie dostania się do hotelu, jeden z nich zatrzymał się
samochodem i zaczął coś do nas mówić. Ja oczywiście udawałam, ze studiuję z fascynacja wszelkie napisy na drzwiach hotelu, I. coś odburknęła, ale pośpiesznie się z tego miejsca ewakuowałyśmy.
Po co kusić los?
Rano zaczęłyśmy podróż nieświeże, ale nadal z ochotą do
zwiedzania - voila, przed nami Narbona. Widziałyśmy zamek w centrum miasta oraz rzekę z pięknymi donicami z przelewającym się kwiatostanem zawieszonym po obu stronach mostów.
Francuzi nie mówią ni w ząb po angielsku. To utrudnia
komunikację, bo ja na kolej nie mówię ni w ząb po francusku. Źle. Na szczęście
I. mówi trochę, więc byłysmy uratowane.
Jeśli chodzi o jazdę, I. wykonała lwią część. Ja trochę
panikowałam na autostradzie, ale w sumie nie poszło mi tak źle, oprócz tego, że
źle wjechałam do bramki na wjeździe i kierowca tira się za mną denerwował.
Rano wypiłyśmy w Narbonie dobre espresso i zjadłyśmy tarty - jedna z pomidorami kozim serem, druga z łososiem.
Teraz wybieramy się zobaczyć Carcassonne. Ja zmęczona.
Po wizycie w warownym mieście: Cudowna budowla, pięknie
zachowana, odrestaurowana, zadbana – źródło dochodu dla niejednego mieszkańca
miasta – przedmurze przepełnione małymi sklepikami z najróżniejszymi towarami.
Oczywiście zakupy z pamiątkami zrobione być musiały, a nawet skusiłyśmy na
kolczyki. Sama kamienna budowla wzniesiona na wzgórzu pięknie się prezentuje –
ma kilka pierścieni murów wokół samego zamku – prawdziwa warownia. Po wąskich
uliczkach, oprócz tłumu turystów, przechodzili się powolnym krokiem uzbrojeni w
ciężką broń żołnierze. Groźnie to wyglądało. Poza tym tłumy, tłumy, tłumy z najróżniejszych części świata – zgiełk wielojęzyczny (Polacy – sporadyczne
przypadki). Do samego zamku, w środku warownego miasta nie weszłyśmy, poprzestałyśmy na
oglądnięciu tylko górnej części miasta - Cite. Zaimponował mi stan w jakim
zamek się znajdował, widać było, że był odrestaurowany, zadbany, a części
zniszczone przez czas odbudowane. Wąskie kamienne uliczki wcinały się w
podeszwy butów, podejście pod górę ciężkie, zejście jeszcze gorsze, bolały
stopy.
W zamku usiadłyśmy najpierw na kawie i piwie, a potem na
kufelku owoców. Ceny horrendalne, ale cóż się dziwić. Kelner przyniósł nam wodę
mineralna zamiast kranówki i zapłaciłyśmy za nią 6 euro, co rozeźliło I.
Sam hotel – pokój na 3, ostatnim, piętrze, gorąco jak w
piekle, obsługa bardzo niemiła. Okno otwarte na oścież, ale i tak gorąco - od dachu bije żar, a na ulicy hałas samochodów nie dający spać. O 22 zabrakło
prądu i poszłyśmy spać.
poniedziałek, 21 marca 2016
Breathless, speechless and overwhelmed
Po koncercie Edyty Geppert. Sala wypełniona po brzegi. Wzruszenie. Ukradkiem musiałam ocierać łzy. bo jeszcze ciągle wcześnie na pewne tematy, emocje jeszcze się kotłują i kipią, i przelewają w najmniej oczekiwanym momencie.
Początek był mocny, liryczny, ale zakończenie na wesoło i lekko. Obok największych przebojów (Ach życie, kocham cię na życie, Nie nie żałuję czy Nic nie muszę) Geppert zaśpiewała też piosenki mniej znane, kabaretowe. Ach, nie tracą, nie tracą na aktualności żadne słowa! Zaśpiewane tak, że dech zapiera w piersi. Wbijają w siedzenie swą prawdą. Nie mogę już nic mówić.
Początek był mocny, liryczny, ale zakończenie na wesoło i lekko. Obok największych przebojów (Ach życie, kocham cię na życie, Nie nie żałuję czy Nic nie muszę) Geppert zaśpiewała też piosenki mniej znane, kabaretowe. Ach, nie tracą, nie tracą na aktualności żadne słowa! Zaśpiewane tak, że dech zapiera w piersi. Wbijają w siedzenie swą prawdą. Nie mogę już nic mówić.
czwartek, 17 marca 2016
Just an observation...
Mam wrażenie, wynikające z moich obserwacji w życiu zawodowym i prywatnym, że faceci nie radzą sobie z jakimkolwiek napięciem. Jeśli a) nieoczekiwanie lub nawet planowo spada na nich większa praca; b) coś się dzieje w ich życiu osobistym, co wykracza poza standardowe kwestie (= problemy), zaraz chodzą w minorowym nastroju, rozsiewając złe fluidy, siejąc nieprzyjemną atmosferę. No taka obraza na cały świat. No bo jak on (czyli ten świat) śmie zarzucać ich dodatkowymi kwestiami, nie zawsze przyjemnymi? Toż to czysta złośliwość! Grrr.... A kobiety? Jak to się o nich mówi w takich sytuacjach? Że kapryśne? I kilka innych niewybrednych epitetów.
Ot, takie sobie spostrzeżenie. Nie chcę uogólniać, ale jakoś tak często mi widzę 'w praktyce' taki stan rzeczy.
Ot, takie sobie spostrzeżenie. Nie chcę uogólniać, ale jakoś tak często mi widzę 'w praktyce' taki stan rzeczy.
sobota, 13 lutego 2016
One month, three capitals - city no.1
To poszalałam w styczniu. Stąd ten ciągły pęd i pośpiech. I ponowne przeziębienie.
LONDYN
Moje podróże zaczęłam od powitania Nowego Roku w London City. Ach ten Londyn, który można kochać, jednocześnie go nie cierpiąc. Lubię Londyn za jego parki i angielskość, samą kwintesencję tego, co przychodzi do głowy kiedy się pomyśli "Wielka Brytania". To też zgiełk, kolor, różnorodność, egzotyka obok tradycji, chaos, tłumy, życie kulturalnie, teatry, koncerty, po prostu stolica itd. Te tłumy mnie, niestety, odstręczają od Londynu. Szczerze współczuję mieszkańcom przepychania się wśród tysięcy turystów.
Londyn jest najzwyczajniej ładny. Przynajmniej owe symbole brytyjskości (choćby najbardziej oczywiste jak Big Ben, Houses of Parliament, Westminster Abbey itd.). I tak jak byłam do tych widoków przyzwyczajona i nie zastanawiałam się nad tym, to po odwiedzeniu innych stolic taki właśnie wniosek mi się nasunął. Tym razem udało mi się dotrzeć do miejsc, które od dawna chciałam zobaczyć:
1. Camden i Lock Market
Dotarłam tam w dzień, w którym odbywał się targ, zupełnie przypadkowo, co tym bardziej wprawiło mnie w dobry nastrój. Cudownie było przemykać (raczej przeciskać się) pomiędzy straganami. Jak zwykle, w pogoni za nowymi smakami, najdłużej spędziłam w części oferującej kuchnie w różnych części świata, od kuchni meksykańskiej, hiszpańskiej, włoskiej, żydowskiej, peruwiańskiej, argentyńskiej i Bóg wie jeszcze jakiej. Zakończyłam cudownymi kulami marcepanowymi w posypce czekoladowej i buraczane (zdjęcie - patrz niżej). Na samo wspomnienie cieknie mi jeszcze ślinka.
Następnie obeszłam biżuterię, nabywając dwie pary kolczyków na pamiątkę. A co!
Było z czego wybierać...
2. Brick Lane
Ta ulica znajdowała się blisko mojego hotelu, a trafiłam tam najpóźniej. Od dawna nazwa kuła mnie z okładki książki Monici Ali i przyciągała. I tak oto w noworoczny poranek spacerowałam pustym chodnikiem w oczekiwaniu, aż otworzą się restauracje i inne miejsca oferujące kuchnię dalekowschodnią. Nie zawiodłam się, choć muszę przyznać, że nienawykła do ostrych przypraw, 'popłakałam' się nad obiadem. Na szczęście na deser zamówiłam boskie lashi, które ochłodziło żar ostrych hinduskich przypraw. Sprzedawca próbował mnie nabić w butelkę motając się w cenach potraw, ach nie było to miłe.
W sklepie nabyłam kilka paczek najróżniejszych przypraw, które w Polsce musiałabym wyszukiwać przez internet (potem miałam problem z domknięciem walizki).
Skosztowałam też cudownych słodyczy z Pakistanu, głównie mieszanki mleka i cukru w różnych proporcjach (jedne słodsze inne mniej) plus dodatki typu rodzynki (sztuk jeden), pistacje i inne - dla tych, którzy lubią słodycze - niebo w gębie.
Zachwyciłam się sklepami z czekoladą sprzedawaną na bloki, ręcznie wyrabianą, w nietypowych połączeniach. Co za zapach i widok, a że uwielbiam czekoladę, nie mogłam nacieszyć oczu (niestety wypadała dość drogo, więc musiałam sobie odmówić, jako że wyjazd dobiegał końca, a tym samym i fundusze).
Sama ulica jednak, ze względu na Nowy Rok, opustoszała, z kilkoma błąkającymi się przechodniami, najczęściej turystami.
Spokojna i wyludniona.
Opustoszała w Nowy Rok.
Czekoladki w roli głównej 2
3. Notting Hill i Portobell Market
Znów, planując czas w czasie wyjazdu do Londynu, zupełnie przypadkowo zaplanowałam wizytę na Notting Hill na sobotę, będąc zupełnie nieświadomą, że właśnie wtedy odbywa się Portobello Market. To ciągnące się niezliczone stragany z porcelaną, bibelotami, ubraniami, biżuterią i ..... tłumy, tłumy, tłumy Minusem był brak przyzwoitej i niedrogiej kafejki, gdzie można byłoby zjeść lunch. no ale ba, to jest Londyn i trzeba się liczyć z cenami szybującymi pod niebo.
Już prawie opuszczając Portobello Market natknęłam się na ach.... co tu dużo mówić, przykleiłam się do stoiska ze starą biżuterią. Niestety, moja silna wola i obietnica oszczędzania pożegnała się ze mną dokładnie w tymże momencie.
Samo Notting Hill przez tłumy na ulicach nie przykuło mojej uwagi i po kilku godzinach przeciskania się pomiędzy straganami czułam ulgę opuszczając to miejsce. Myślę, że to będzie dobry powód, by następnym razem przyjechać w inny dzień, by odkryć to miejsce na nowo.
LONDYN
Moje podróże zaczęłam od powitania Nowego Roku w London City. Ach ten Londyn, który można kochać, jednocześnie go nie cierpiąc. Lubię Londyn za jego parki i angielskość, samą kwintesencję tego, co przychodzi do głowy kiedy się pomyśli "Wielka Brytania". To też zgiełk, kolor, różnorodność, egzotyka obok tradycji, chaos, tłumy, życie kulturalnie, teatry, koncerty, po prostu stolica itd. Te tłumy mnie, niestety, odstręczają od Londynu. Szczerze współczuję mieszkańcom przepychania się wśród tysięcy turystów.
Londyn jest najzwyczajniej ładny. Przynajmniej owe symbole brytyjskości (choćby najbardziej oczywiste jak Big Ben, Houses of Parliament, Westminster Abbey itd.). I tak jak byłam do tych widoków przyzwyczajona i nie zastanawiałam się nad tym, to po odwiedzeniu innych stolic taki właśnie wniosek mi się nasunął. Tym razem udało mi się dotrzeć do miejsc, które od dawna chciałam zobaczyć:
1. Camden i Lock Market
Dotarłam tam w dzień, w którym odbywał się targ, zupełnie przypadkowo, co tym bardziej wprawiło mnie w dobry nastrój. Cudownie było przemykać (raczej przeciskać się) pomiędzy straganami. Jak zwykle, w pogoni za nowymi smakami, najdłużej spędziłam w części oferującej kuchnie w różnych części świata, od kuchni meksykańskiej, hiszpańskiej, włoskiej, żydowskiej, peruwiańskiej, argentyńskiej i Bóg wie jeszcze jakiej. Zakończyłam cudownymi kulami marcepanowymi w posypce czekoladowej i buraczane (zdjęcie - patrz niżej). Na samo wspomnienie cieknie mi jeszcze ślinka.
Następnie obeszłam biżuterię, nabywając dwie pary kolczyków na pamiątkę. A co!
Tak witał Camden Lock.
Mniam.... i gdzie kupić mniam.... a nie jakieś shhhhtByło z czego wybierać...
2. Brick Lane
Ta ulica znajdowała się blisko mojego hotelu, a trafiłam tam najpóźniej. Od dawna nazwa kuła mnie z okładki książki Monici Ali i przyciągała. I tak oto w noworoczny poranek spacerowałam pustym chodnikiem w oczekiwaniu, aż otworzą się restauracje i inne miejsca oferujące kuchnię dalekowschodnią. Nie zawiodłam się, choć muszę przyznać, że nienawykła do ostrych przypraw, 'popłakałam' się nad obiadem. Na szczęście na deser zamówiłam boskie lashi, które ochłodziło żar ostrych hinduskich przypraw. Sprzedawca próbował mnie nabić w butelkę motając się w cenach potraw, ach nie było to miłe.
W sklepie nabyłam kilka paczek najróżniejszych przypraw, które w Polsce musiałabym wyszukiwać przez internet (potem miałam problem z domknięciem walizki).
Skosztowałam też cudownych słodyczy z Pakistanu, głównie mieszanki mleka i cukru w różnych proporcjach (jedne słodsze inne mniej) plus dodatki typu rodzynki (sztuk jeden), pistacje i inne - dla tych, którzy lubią słodycze - niebo w gębie.
Zachwyciłam się sklepami z czekoladą sprzedawaną na bloki, ręcznie wyrabianą, w nietypowych połączeniach. Co za zapach i widok, a że uwielbiam czekoladę, nie mogłam nacieszyć oczu (niestety wypadała dość drogo, więc musiałam sobie odmówić, jako że wyjazd dobiegał końca, a tym samym i fundusze).
Sama ulica jednak, ze względu na Nowy Rok, opustoszała, z kilkoma błąkającymi się przechodniami, najczęściej turystami.
Spokojna i wyludniona.
Opustoszała w Nowy Rok.
Czekoladki w roli głównej 1
3. Notting Hill i Portobell Market
Znów, planując czas w czasie wyjazdu do Londynu, zupełnie przypadkowo zaplanowałam wizytę na Notting Hill na sobotę, będąc zupełnie nieświadomą, że właśnie wtedy odbywa się Portobello Market. To ciągnące się niezliczone stragany z porcelaną, bibelotami, ubraniami, biżuterią i ..... tłumy, tłumy, tłumy Minusem był brak przyzwoitej i niedrogiej kafejki, gdzie można byłoby zjeść lunch. no ale ba, to jest Londyn i trzeba się liczyć z cenami szybującymi pod niebo.
Już prawie opuszczając Portobello Market natknęłam się na ach.... co tu dużo mówić, przykleiłam się do stoiska ze starą biżuterią. Niestety, moja silna wola i obietnica oszczędzania pożegnała się ze mną dokładnie w tymże momencie.
Samo Notting Hill przez tłumy na ulicach nie przykuło mojej uwagi i po kilku godzinach przeciskania się pomiędzy straganami czułam ulgę opuszczając to miejsce. Myślę, że to będzie dobry powód, by następnym razem przyjechać w inny dzień, by odkryć to miejsce na nowo.
piątek, 22 stycznia 2016
Hurry up, hurry up, chase your shadow!
Nowy Rok 'zainaugurowałam' przeziębieniem. Nie mam na to czasu! Więc je 'przechodziłam', mimo słaniania się momentami na nogach. Teraz czuję, że znów powraca. Nie mogę sobie na to pozwolić. Jest to, jednak, sygnał od organizmu: ZWOLNIJ!
Bo znów, za wiele bym chciała zrobić, w pracy młyn, po pracy masakra. Pogoda nie rozpieszcza, jak również różnica temperatur między tymi na zewnątrz i w pomieszczeniach. Jeśli się podróżuje, to tym bardziej trzeba na uważać na czyhające na osłabiony organizm wirusy i bakterie.
Dziś zakończyłam pierwszy semestr z moimi studentami. Już nie byłam taka - zaliczyli wszyscy. Sama pamiętam te dobre czasy studenckie. Ach...kiedy to było? No i czy rzeczywiście były aż takie wspaniałe? Hm, śmiem twierdzić, że jak człowiek okrzepnie trochę w życiu, obrośnie choćby cienką skórką, to mu jakoś lepiej. Czas i doświadczenie są naprawdę cenne, mimo kilku dodatkowych zmarszczek. Niewielka to cena za spokój wewnętrzny i świadomość siebie.
Z innej beczki. Przy okazji oglądania jakiś programów telewizyjnych, oglądam też, siłą rzeczy, lecące reklamy. Nie lubię, ale muszę. Po nudnych i sztampowych środkach piorących, milionie operatorów komórkowych itd. itp, od pewnego czasu pojawiły się reklamy leków uspokajających (obok leków przeciwbólowych, na wątrobę, żołądek, woreczek żółciowy i Bóg wie jeszcze jakie narządy, widocznie firmy farmaceutyczne uznały, że społeczeństwo mocno nerwowe. Ciekawe czy robią jakieś ankiety.). Owe leki, a właściwie ich reklamy, mocno przykuły moją uwagę. I... bardzo podirytowały. Dlaczego, pytam się, dlaczego we WSZYSTKICH, jak jeden mąż, występują kobiety, które potrzebują środków uspokajających? A biedny facet siedzi i stara się wielką nawałnicę emocjonalną / kolce na jej ciele itp. (niepotrzebne skreślić) Kasi, Krysi czy Ani przeczekać? Właściwie przekaz jest jeden: facet, zrób z tą rozwrzeszczaną i nieznośną babą coś i kup jej w końcu te środki uspokajające. bo inaczej nie ujedziesz z nią ani kroku dalej. Hm, znam niejednego choleryka płci męskiej, który o wiele bardziej potrzebuje takich środków niż Kasia, Krysia czy Ania, a kto wie czy nie silniejszych. Boli mnie i wprawia właśnie w stan emocjonalny wymagający takiego leku (może o to właśnie chodzi???) to, że ta kobieta znów dostaje w twarz stereotypem. No nie wiem, wydawałoby się, ze jesteśmy bardziej do przodu niż do tyłu, ale może ja czegoś nie zauważam?
Bo znów, za wiele bym chciała zrobić, w pracy młyn, po pracy masakra. Pogoda nie rozpieszcza, jak również różnica temperatur między tymi na zewnątrz i w pomieszczeniach. Jeśli się podróżuje, to tym bardziej trzeba na uważać na czyhające na osłabiony organizm wirusy i bakterie.
Dziś zakończyłam pierwszy semestr z moimi studentami. Już nie byłam taka - zaliczyli wszyscy. Sama pamiętam te dobre czasy studenckie. Ach...kiedy to było? No i czy rzeczywiście były aż takie wspaniałe? Hm, śmiem twierdzić, że jak człowiek okrzepnie trochę w życiu, obrośnie choćby cienką skórką, to mu jakoś lepiej. Czas i doświadczenie są naprawdę cenne, mimo kilku dodatkowych zmarszczek. Niewielka to cena za spokój wewnętrzny i świadomość siebie.
Z innej beczki. Przy okazji oglądania jakiś programów telewizyjnych, oglądam też, siłą rzeczy, lecące reklamy. Nie lubię, ale muszę. Po nudnych i sztampowych środkach piorących, milionie operatorów komórkowych itd. itp, od pewnego czasu pojawiły się reklamy leków uspokajających (obok leków przeciwbólowych, na wątrobę, żołądek, woreczek żółciowy i Bóg wie jeszcze jakie narządy, widocznie firmy farmaceutyczne uznały, że społeczeństwo mocno nerwowe. Ciekawe czy robią jakieś ankiety.). Owe leki, a właściwie ich reklamy, mocno przykuły moją uwagę. I... bardzo podirytowały. Dlaczego, pytam się, dlaczego we WSZYSTKICH, jak jeden mąż, występują kobiety, które potrzebują środków uspokajających? A biedny facet siedzi i stara się wielką nawałnicę emocjonalną / kolce na jej ciele itp. (niepotrzebne skreślić) Kasi, Krysi czy Ani przeczekać? Właściwie przekaz jest jeden: facet, zrób z tą rozwrzeszczaną i nieznośną babą coś i kup jej w końcu te środki uspokajające. bo inaczej nie ujedziesz z nią ani kroku dalej. Hm, znam niejednego choleryka płci męskiej, który o wiele bardziej potrzebuje takich środków niż Kasia, Krysia czy Ania, a kto wie czy nie silniejszych. Boli mnie i wprawia właśnie w stan emocjonalny wymagający takiego leku (może o to właśnie chodzi???) to, że ta kobieta znów dostaje w twarz stereotypem. No nie wiem, wydawałoby się, ze jesteśmy bardziej do przodu niż do tyłu, ale może ja czegoś nie zauważam?
Subskrybuj:
Posty (Atom)