czwartek, 27 listopada 2014

Warszawa po wegetariańsku

Od czasu do czasu wpadam na krótka chwilę do Warszawy. Te wyjazdy to taki powiew świeżego powietrza i oderwania od codziennej rutyny. A na wyjazdach, wiadomo, trzeba coś zjeść. W stolicy miejsc do biesiadowania dużo, od fast foodów, których unikam, po miejsca klimatyczne i niszowe - Ameryki nie odkrywam, duże miasto, to duży i różnorodny popyt, to i podaż się dostosowuje. Czasem w pobliżu miejsc, w których krążę znajduję cudeńka, którymi się zachwycam. Takim miejscem jest słynny już Tel Aviv na ul. Poznańskiej, do którego chodzę na pożywne zupy i lunche wege. Ostatnio przy ul. Wilczej odkryłam też wegetariańską kafejkę MYSA. To miejsce, funkcjonujące na rynku od kwietnia tego roku, lubi się od momentu przekroczenia jego progu. Nieduża przestrzeń nie przytłacza nadmiarem dekoracji, zaaranżowana raczej minimalistycznie, choć ze smakiem (!). Dobrze się tam czułam: może to za sprawa jasnych kolorów, które tam panują i prostoty wystroju. To jest miejsce, w którym można naprawdę smacznie zjeść. Przy menu dostałam lekkiego oczopląsu, bo u nas na prowincyji ;) takiej kafejki niet, więc nie wiedziałam na co się zdecydować: czy na sałatki czy śniadanie, a może coś słodkiego? W końcu, po kilkukrotnej zmianie decyzji stanęło na jaglance z imbirem, rodzynkami i jabłkami z cynamonem oraz serniku jaglanym. Ponieważ zamawiałam jaglankę na wynos, a przygotowuje się ją na miejscu, a ja jeszcze chwilę potrzebowałam na załatwienie kilku spraw w okolicy, przygotowanie posiłku odroczono o tę chwilkę, by jaglanka była jak najświeższa. No co za troska o klienta i jego podniebienie! Sernik jaglany był, jak na moje gusta ciut za słodki, co jednak nie zniechęciło mnie od pożarcia caaałeego kawałka i prawie wylizania pojemniczka (gdyby nie współpasażerowie, to pewnie bym się nie powstrzymała. ;) ) Nabrałam też ochoty na zrobienie takiego w domu, na bazie jakiś orzechów i mleka roślinnego. Może na święta? Nie wiem czy wytrzymam do tego czasu...
Serce skradł mi też fakt, że pisma zaoferowane do poczytania dla tych szczęśliwców, którzy tam się stołują, dokładnie wpasowały się w moje gusta: Sens, Charaktery itd. Chciałoby się mieć takie miejsce u siebie...

poniedziałek, 24 listopada 2014

Romania - cheerful Romania

Wracam do mojego wyjazdu letniego do Rumunii. Fajnie się wspomina, miło ogląda zdjęcia. A kraj wart, wart odwiedzin. Nasza trasa wiodła przez Słowację i Węgry. Dłuuugo... Ale dałyśmy radę, ja nie kierowałam, więc ukłony dla kierowcy - chapeau bas. Kilka odsłon z wyprawy, przez kolejne dni.

SŁOWACJA: dobre wrażenie na nas zrobił tylko widok Tatr po stronie słowackiej, piękne światło, ciemne chmury deszczowe nad szczytami, wiszące mgłą nad wierzchołkami, a my w bukietach rumianku na polu, przy drodze. Potem był już tylko gorzej. Drogi źle oznakowane, a Conchita (GPS) na lokalnych drogach , regularnie wyprowadzająca nas w pole, esiczkę (jak to określił zakręt na Słowacji tubylec zapytany o drogę, co nam bardzo do gustu przypadło) robiłyśmy chyba ze trzy razy… ech… Conchita Mio. Nie kupuj nigdy! Potem się nauczyłyśmy ustawiać cholerstwo na krótkie odcinki i kontrolować z mapą. Miasta i mijane wsie na Słowacji nie zrobiły na nas dobrego wrażenia.
Levoca – przelotem z noclegiem i zwiedzaniem tylko do południa i potem dalej w drogę. Moim zdaniem ładna, bo rynek odnowiony, w jasnych pastelowych kolorach, piękne baloniki, budynki z ozdobnymi fasadami, piękne stare ramy, miasto baszt. Nie wiem jak w głębi, bo z braku czasu nie zagłębiałyśmy się w boczne uliczki. Nad miastem góruje katolicki kościół Św. Maryji, z daleka, wysoko na wzniesieniu robił niezłe wrażenie. Na miejscu okazało się, że to budowla raczej bardziej współczesna, murowana.
Węgry – miłe zaskoczenie, miasta zadbane i bardziej nowoczesne, drogi bardzo dobrze oznakowane. Tokaj po drodze – mały  z jedną uliczką sympatyczną, na której królowały lokale z naleśnikami. Nie zatrzymywałyśmy się, bo droga przed nami była daleka. Zamiast 500 km zrobiłyśmy 420 km. Długo i męcząco. 

RUMUNIA: Przyjazd  – po bardzo długiej podróży, pełnej niespodziewanych pętelek po drodze dotarłyśmy na miejsce do wsi Sapanta. Pętelek – bo krążyłyśmy na przykład po tej samej drodze, zataczając okrąg, ze trzy raz, w pewnej słowackiej wiosce. Śmiałam się, ze miejscowi zaczną nas zaraz za swoich uważać…
Wczoraj pierwsze kroki z Sapancie, po dobrze przespanej nocy, skierowałyśmy się na położony naprzeciw naszej stancji/pensjonatu, wesoły cmentarz (cheerful cementary), z grobami przyozdobionymi nagrobkami z drewna, wszystkie w tym samym stylu, przedstawiającymi  wizerunki zmarłych (namalowane) wraz z krótką ich historią, bądź opowiadającymi o ich cechach, upodobaniach czy o tym, jak umarli, często w żartobliwy sposób, z dystansem. Nie mogłyśmy jednak tego sprawdzić, bo przecież nie znamy rumuńskiego. Cmentarz robi jednak wrażenie. Zastanowiło nas dlaczego tak dużo młodych ludzi jest tu pochowanych. Jak się później dowiedziałyśmy są tu pochowani tylko ci wpływowi mieszkańcy miasta, niejako wybrani, bądź bogaci. Hm… Od rana rozległy się już na dworze głosy modlitwy i dźwięki dzwonów z kościoła na cmentarzu. Msza. Na mszy zebrali się miejscowi oraz tłumek rozkrzyczanych turystów, co stanowiło niemiły zgrzyt z toczącą się mszą. Mężczyźni stali, ubrani w białe koszule i czarne spodnie, z przodu przy ołtarzu/popie, kobiety z nimi albo na zewnątrz z dziećmi, wszystkie ubrane w tradycyjne stroje. Ten ubiór obowiązywał już najmłodsze mieszkanki wsi, kilkuletnie dzieci (dwa, trzy lata!), - te i młode kobiety ubrane na kolorowo, w spódnice kwiaciaste, trochę jak u nas na Podhalu, białe koszule i kolorowe chusty, a starsze całe na czarno, trochę strasznie. Nie wiem jak one, z kolei, wytrzymywały upał panujący na dworze.
Kościół wyznania prawosławnego, niestety w remoncie. Te remonty w kościołach zdają się ciągnąć za nami od początku naszej podróży, bo w Lewocy kościół św.  Józefa też był remontowany.
Po mszy - zakupy. Nakupiłyśmy drobiazgów, Kuz więcej, bo aż 11 glinianych talerzy, ręczna robota lokalnego sprzedawcy (przemiły mężczyzna o dobrych oczach). Ten jedenasty na wszelki wypadek, gdyby jeden z 10 się zbił :D. We wsi dużo turystów, niejednokrotnie Polacy. Dużo stoisk, częściowo z wyrobami lokalnego rękodzielnictwa, ale też made in China. Kobiety na straganach pod cerkwią – rozmowne, umęczone upałem, w głowach okrytych ciemnymi chustami, grubych ciemnych chustach.

Na drogach dużo samochodów na obcych rejestracjach, z Francji, Niemiec, Anglii, Włoch, sporadycznie z Hiszpanii. Polacy też. Jak się później dowiedziałyśmy, dużo mieszkańców wyjeżdża zagranicę do pracy. I tu przechodzimy do następnego punktu naszej wczorajszej podróży po okolicy Sapante – wsi Cervesa. Nigdy nie widziałam takiego bogactwa! Tzn. owszem, ale chodzi tu o wielkość domów, najczęściej dwie, trzy kondygnacje, wielkie przeszklone ściany, domy ciągnące się przez długość całej działki, właściwie zajmujące całą jej rozstrzeń, bez ogródka itp. Najokazalsza miała zdobione wymyślnie fasady, z rzeźbami po bokach jak w świątyni greckiej, wieczorem podświetlone i wyglądające raczej jak muzeum, a nie dom mieszkalny. Niektóre domy ozdobione przepięknymi kwiatami, zsuwającymi się naręczami z balkonów, po zbliżeniu, okazywały się …sztuczne. Wieś miała słynąć z ….hahaha… tradycyjnego wyglądu. Owszem, może zdarzyły się dwa domy, z tradycyjnymi kafelkowanymi ścianami (tak jak dom naszej gospodyni). Te kafelkowane domy były niższe i duuuużo skromniejsze. 
Postanowiłyśmy wejść do kościoła, z pięknym srebrnym dachem, wieżyczki błyszczącymi, odbijającymi się z gorącym słońcu. A tam..  goście, czekający na ślub. Nie wiedziałyśmy czy możemy wejść… ale oczywiście! Miałyśmy szczęście, bo młodzi mówili po angielsku. Dziewczyna, 23 letnia piękna ciemnooka Loredana opowiedziała nam trochę o obyczajach panujących we wsi. Ona i jej chłopak oraz chór składający się z 4 dorodnych chłopaków, czekali na parę młodą. Ceremonia miała się rozpocząć o 18 (jest niedziela!!!), ale pary młodej nie widać, choć już 18.15. Przybyli o 18.45. Panna młoda prowadzona przez swoje drużki (drużki pana i panny młodej ubrane w stroje innego koloru – współczesne), trzymające ją za dwa biało czerwone sznury, za nią pan młody również. Długo potem grzebali się przed kościołem, panna młoda została przekazana przy bramie okalającej kościół - ojcu, który przeprowadził ją pod same wejście do kościoła. Pod drzwiami znów czekali, nie wiadomo na co. Gości była garstki, choć, wesele zaplanowane było na 700 (!) osób. Wieś słynie z bogactwa (domy!), co miało swój wyraz w strojach gości. Kobiety pięknie umalowane, w strojach świecących, ozdobnych, ale nowoczesnych. Przepych. Na wsiach dziewczyny wychodzą z mąż w wieku 17 lat, w miastach trochę później – około 23,24, 25.
Nasz panna młoda była w „słusznym” wieku – 23 lat, pan młody młodszy – 20, choć zwykle raczej jest na odwrót…
Okazuje się, że mają dwa śluby – jeden w urzędzie w tradycyjnym stroju ludowym, przekazywanym z pokolenia na pokolenie, ważącym, bagatela 30 kg, drugi, na następny dzień w kościele, w białej sukni. „Nasza” panna młoda w kościele miała być księżniczką (sukienka z częścią spódnicy jak u baletnicy ale długa), a na przyjęciu ślubnym – syreną (suknia z trenem ciągnącym się po ziemi).

Domy w Crevesie – to wynik syndromu „sąsiad nie może mieć lepszego”! Prześciganie się w przepychu i wielkości. Ale ponoć ciężko na to pracują zagranicą.

Wieczorem odwiedziłyśmy restaurację – była pełna! Nie wiem czy to dlatego, że lokali takich nie ma za dużo czy jednak z ta biedą w Rumunii nie jest tak źle… Uderzyło nas, że niektóre dziewczyny przyszły do restauracji w strojach, sukniach takich jak u nas, w Polsce na wesele, czyli świecące sukienki itd. No taki to obyczaj.

Drogi, boczne - dziurawe, tu serpentynki , trzeba uważać, natomiast główne - bardzo dobre. Wsie nieoświetlone, miasta słabo. Nie widać sklepów, chyba że magizin mixt, który to dla nas stał się symbolem handlu w Rumunii, może niesłusznie, bo w dużych miastach nie zatrzymywałyśmy się, więc trudno o obiektywną ocenę.

wtorek, 4 listopada 2014

Taka sytuacja... brak gentlemen'ów...

Zauważyłam od pewnego czasu spadek uprzejmych zachowań ze strony mężczyzn. Ot, na przykład taka sytuacja: spotkanie biznesowe, bardzo nieformalne, dwóch facetów siedzi, w pozie całkiem wygodnej, żeby nie nazwać rozpostartej odchylonej, kobieta stoi obok. Faceci, co ważne, nie w wieku 18-25 lat (co też nie byłoby usprawiedliwieniem, choć można powiedzieć, że to jeszcze oseski, uczą się), lecz już w bardziej słusznym 40-55, tacy od których wymagałoby się umiejętności znalezienia się w sytuacji społecznej obejmującej obecność płci pięknej w tym samym otoczeniu. Zastanawiam się czy rzeczywiście faceci tak pojmują emancypację i równe prawa kobiet: poprzez zwolnienie z obowiązku zachowania zasad dobrego zachowania.
Albo inna sytuacja: facet, jakby pomroka ciemna na niego nagle spadła, ignorując obecność koleżanki przebywającej w tym samym pomieszczeniu, z którą jeszcze chwile temu rozmawiał, zaczyna opowiadać koledze jakie to 'laski' zobaczył po drodze i jak wyglądały, z uwzględnieniem opisu pewnych odcinków ciała. Żenujące to i śmieszne jednocześnie, bo facecik (kogucik, chciałoby się rzec), po 50, z lekką nadwagą i przerzedzonym włosiem, chciał chyba sobie dodać męskości, którą poprzez takie właśnie postępowanie zredukował do zera. Z miny p.t. 'jestem-bardzo-z-siebie-zadowolony' wnikało, że nie zdawał chyba sobie sprawy, jaki jest żałosny i po prostu niegrzeczny.

sobota, 1 listopada 2014

Tu i teraz

Najpierw pęd samochodem, by uniknąć korków, wściekając się na zmiany w ruchu, zamknięte ulice, wszystko to przedłuża dotarcie na miejsce. Wreszcie jesteśmy i nagle, przystając przy grobach najbliższych, wspominając nawet tych, których wspomnienie jest już mgliste, zatrzymujemy się w tu i teraz, w tej ciszy i spokoju, zostawiając pęd we włosach za murem. Oni mają czas, wysłuchają wszystkich naszych modlitw, narzekań i skarg, opowiadań.
Byle byśmy zobaczyli i poczuli to, co istotne i ważne, docenili tych, których przy sobie mamy, a nie to, co jeszcze musimy zdobyć.