wtorek, 30 grudnia 2014

Muzycznie, różnorodnie

Dziś szaroooooo.... dlatego u mnie muzycznie na początku spokojnie: Natalia Przybysz, stara płyta Kozmic Blues (nie tak do końca jednak ;) )- taka trochę Janis Joplinowska ;). Ten kawałek skradł mi serce.
Pewni muzycy przychodzą późno, ale ze zdwojoną mocą percepcji. Oto właśnie ona.

Inne moje odkrycie to Pustki. Będą gościli w mojej wsi niedługo i chyba skuszę się na koncercik. Dla samych słów pieśni warto iść. Na żywo, wiadomo, inna jakość. A tu kawałek.

Posłuchałam też Tomasza Makowieckiego i jestem zaskoczona jakie fajne ma kawałki.

Trochę młodej krwi z Wysp: Tom Odell - tu energetycznie...

I żeby tytułowej różnorodności stało się zadość, na ostatek jeszcze Kari Amirian i np. to lub to. Tak cudnie kołysze w te szarobure dni. Rozmarza. Przenosi w inną rzeczywistość. Łagodnie. Delikatnie. Chyba tu zostanę przez dłuższą chwilę...

Nie wspomnę już o Paolo Nutini, którego ostatnią płytę namiętnie słucham.

Prawdziwy misz masz, ale za to jak ciekawie! :)

sobota, 20 grudnia 2014

Trzy serca

Wszyscy o świętach a ja odpadam na tym kawałku: Distorted Angels i tym: Jealous.

Poza tym, też mało świątecznie - film "Trzy serca" reżyserii Benoit Jacquot,  z rolami głównymi Charlotte Gainsbourg, Chiary Mastoianni i Catherine Deneuve oraz męskiej, Benoita Poellvoorde. To historia trójkąta miłosnego, w którym Sylvie, grana przez Charlotte Gainsbourg spotyka Marca (B. Poelvoorde), z którym spędza noc spacerując i rozmawiając o życiu (widzimy tylko krótkie fragmenty). Obydwoje na zakręcie życiowym, on po niedawnym rozpadzie związku, ona przed podjęciem ważnej decyzji życiowej, co zbliża bohaterów. Wydarzenia tej jednej nocy mogą zaważyć na przyszłym życiu Sylvie, bo od przebiegu relacji z Marc'iem uzależnia swoją decyzję odnośnie wyjazdu do Stanów ze swoim obecnym partnerem. Umawiają się na spotkanie w Paryżu, na które, z przyczyn niezależnych, Marc nie dociera... (jakoś to nudnie przewidywalne, ale na czymś opowieść trzeba zbudować). I tu zaczyna się dramat. Sylvie, wraca do swojej rodzinnej miejscowości, niewielkiego miasteczka pod Paryżem. Jest zawiedziona i zrozpaczona i te uczucia pchają ją w ramiona dotychczasowego partnera i skazują na wyjazd daleko od ukochanej siostry Sophie (Chiara Mastroianni) i matki (Catherine Denevue). W każdym razie, Sylvie znika na pewien czas z pola widzenia pozostałych bohaterów.
Po paru latach/miesiącach do akcji wkracza jej siostra, Sophie. Marc, znów przebywa w sprawach służbowych w miasteczku rodzinnym sióstr  i tym razem poznaje Sophie. Nawiązuje się między nimi relacja, potem związek ze wszystkimi jego formalnymi konsekwencjami... Mamy oto gotowy materiał na dramat....
No właśnie, wątek trochę mało prawdopodobny, ale to kino i nie o to chodzi, że wszystko musi się zdarzać jak w życiu.
Jednym z elementów filmu, który do mnie przemawia, to sposób pokazania życia bez upiększeń. Jeśli się kochają, to jest to zwykły akt miłosny, bez fajerwerków, taki nawet trochę niezręczny, bez romantycznej księżycowej scenerii  z filmów amerykańskich czy umięśnionych torsów kochanków. Kiedy Sophie płacze, to ma czerwone oczy i cieknie jej tez z nosa. W ogóle bohaterki nie noszą prawie makijażu, co po filmach zza oceanu jest miłą odmianą i powrotem do normalności. Nie, tu bohaterowie są zwykli i nawet po prostu nieładni, zużyci przez życie, ludzcy. Mam wrażenie, że Charlotte Gainsbourg nosi cały czas to same ubranie. Plan filmu to jedno z miasteczek z jego ładnymi uliczkami, ale też odrapanymi ścianami, pokrytymi graffiti, to też pokoje hotelowe czy mieszkanie przeciętnej francuskiej rodziny - czyli zero fajerwerków i przepychu. Jest zwyczajnie.
Czego mi brakuje to dialog pomiędzy bohaterami. Czyżby zwyczajność przejawiała się właśnie brakiem  znaczącej konwersacji pomiędzy bohaterami? Następne: uczucie między siostrami. Po czy mam poznać, że siostry za sobą przepadają i są dla siebie najważniejsze? Czy po braku lojalności jednej z nich w stosunku do drugiej? Po infantylnych, histerycznych łzach Sophie, która płacze, bo siostra wyjeżdża z domu? Nie ma między nimi znaczących dialogów, za mało jest gestów świadczących o tej deklarowanej bliskości.Czy po jednej wypowiedzi Sylvie, że Sophie jest najważniejsza w jej życiu, mam w to uwierzyć? Czy bliskość przejawia się odrzuceniem przez Sylvie małego, lgnącego do niej syna Sophie i Marca, bo to ICH dziecko? Ale to dziecko  jest przecież dzieckiem jej UKOCHANEJ siostry? Ilość scen z małym biegnącym do nowo poznanej cioci, by się przytulić jest śmiesznie liczna (ja bym na jego miejscu przestała po pierwszych dwóch razach, przecież to dla trzyletniego dziecka obca kobieta, którą widzi po raz pierwszy w życiu - skąd więc to uczucie ze strony chłopca, który jest ciągle odsuwany, odpychany, jak coś obrzydliwego, na co nie można nawet spojrzeć), jakby reżyser chciał na siłę pokazać ten aspekt. To kontrastuje z niedosytem przedstawienia wachlarza emocji w innych obszarach. Ja tego, niestety, nie kupuję. Brakuje mi najzwyczajniej pokazania przejawów bliskości między bohaterami.
Poza tym, Sylvie jest cały czas niezadowolona, pochmurna, rozdarta, albo niepewnością dotyczącą wyjazdu, a potem chyba niespełnionym związkiem, ale kto to wie, bo raczej z filmu się tego nie dowiadujemy. Sophie natomiast jest płacząca. Kuriozalna jest też sytuacja, w której Marc miesiącami unika ujawnienia swej tożsamości, wiedząc, że Sophie i Sylvie są spokrewnione. Ja rozumiem, bohater boi się, jest mężczyzną, który nie bardzo wie, jak poradzić sobie z sytuacją, więc brnie w beznadziejność, nawet wtedy gdy jeszcze się może wycofać (i nie wiadomo dlaczego to robi - czy bardziej z powodu uczucia do Sophie czy swojej własnej wygody i bezpieczeństwa), z nadzieją, że wszystko się poukłada, a że pewne decyzje są już podjęte i  nie można nikogo zawieść czy skrzywdzić.
Chciałabym, by emocje, w sytuacji przecież tak nietypowej, były pokazane bardziej widocznie - piszę tu o swoich uczuciach, może to jest francuski sposób wyrażania uczuć. Tu wszystko jest takie jakieś niedopowiedziane - ciągnie się to niedowiedzenie przez cały film - pewne sytuacje są po prostu za długie, niecierpliwią.  
Nic tez nie wiemy o przeszłości bohaterów - może to celowy zabieg - oni rozpoczynają swoje życie niejako w momencie kiedy opowieść filmowa się zaczyna. Tylko to niemłodzi już ludzie - ukształtowani, więc brak jakiegoś zaplecza informacyjnego, zastanawia. Marc, w wieku 47 lat ma niepoukładane życie osobiste, brat dosłownie ucieka od niego po weselu z Sophie. Widz musi polegać na domysłach, że poza tymi nic nie znaczącymi dialogami mimo wszystko jest coś więcej, nie dostaje niestety nawet poszlak, by można spekulować.
Dlaczego siostry są nieszczęśliwe w swoich związkach? Co powoduje, że po krótkiej znajomości z Marc'iem są gotowe rzucić wszystko, by pobiec za nim, tak naprawdę nie pokazane zostało wcale nic w nim, co mogłoby świadczyć o jego wyjątkowości.
Dom rodzinny sióstr to rodzinne obiadki u mamy, które jakoś wieją chłodem - wszyscy siedzą milczący i niezadowoleni przy stole, albo uciekają od niego. W ogóle, jakoś wszyscy są nieszczęśliwi w swoich związkach, uziemnieni w nich, bez perspektywy innego życia emocjonalnego.
I ostatecznie - kto, po jednej przegadanej nocy, wie, że to jest właśnie TO. Charlotte wie i na tym buduje swoje tęsknoty. Nie wiem, dla mnie jakiś naciągane, po latach emocje przecież wygasają, widzi się pewne sprawy ostrzej, a tu nie, ona i on wciąż pamiętają, i mimo swojej miłości siostrzanej czy małżeńskiej, brną ku swojej zagładzie moralnej i emocjonalnej.
Puenta jest jedna: facet się jak zwykle się zwija i zostawia bałagan do posprzątania kobietom.
Ciekawostką jest głos narratora, który ujawnia się gdzieś w połowie filmu, jakby zza światów i  informuje widza o perspektywie czasowej. Szczerze mówiąc ten zabieg przeważył szalę mojej goryczy - głos stanowi dla mnie zgrzyt i nie pasuje zupełnie do tła filmu - jest zbyt głośny, chrypliwy, dla mnie stanowi duży dysonans, no i pojawia się ni z gruszki ni z pietruszki w środku filmu, powodując zdziwienie i pytanie - kto to opowiada. Rozumiem, gdyby na początku było jakieś wprowadzenie, wszechwiedzący narrator wprowadzający widza w świat bohaterów filmu.

Dla mnie film na nie. Po kinie francuskim spodziewałam się czegoś bardziej wyrafinowanego.

czwartek, 18 grudnia 2014

Romania VIII - zamek Peles

Rano budzi nas ten sam strumień, który wieczorem śpiewał nam do snu. Otwieramy okno i wpuszczamy chłodne, poranne powietrze. Pogoda deszczowa.
Idziemy na śniadanie na parter, do dużej sali restauracyjnej. Nie imponuje nam wyglądem, ale humor poprawia nam karta dań. Jest z czego wybierać, a jedzenie jest smaczne. Porozumiewamy się więcej na migi niż po angielsku, ale najważniejsze, że dostajemy to, co chcemy.
Celem naszego dzisiejszego dnia jest zamek Peles. Ach, cóż to za zamek! Ale po kolei... wdrapujemy się brukowaną  drogą, osłoniętą starymi, liściastymi drzewami.Po drodze nie omieszkam się posilić dorodnymi malinami i jeżynami, które sprzedają sympatyczne Rumunki i Rumunów.
Kiedy docieramy do zamku, pieję z zachwytu. Mniej mi się podoba długa kolejka po bilety i potem do wejścia. Czas zabijamy oglądając dzieciniec zamku i obserwując wielonarodową mieszankę w kolejce. Przed nami zniecierpliwione i gotowe do ataku Rosjanki, chcą szturmować bramę, w przypadku niewpuszczenia ich do środka. Zaraz potem - Amerykanie, spokojnie czekający na swoja kolej. Po ponadgodzinnym oczekiwaniu wchodzimy, a właściwie wtłaczamy się do środka, wraz z pozostałymi 20-30 osobami z naszej grupy. Naszym oczom ukazują się wnętrza pełne przepychu i bardzo kunsztownej snycerki. Ja, naturalnie, najchętniej zostałabym, w pięknej, całej w drewnie bibliotece, ale cóż, trzeba iść dalej. Zamek jest całkowicie odnowiony i od razu umieszczam go na pierwszym miejscu zamków przeze mnie odwiedzonych.
Od przewodniczki dowiadujemy się trochę o historii zamku, potem każdej z sal czy eksponatach zawieszonych w niektórych z nich. Na mnie robi wrażenie wystawa broni, od mieczy, szabli , po broń palną. Wszystko to starannie powieszone, tworzy piękna mozaikę, z daleka wyglądającą bardziej jak wzór niż śmiercionośna broń.
Po wyjściu z zamku, kierujemy się jeszcze do przyzamkowego ogródka. Tu zastaje nas ulewa, przed która chronimy się najpierw pod drzewami, a potem w restauracji, pałaszując syty czekoladowy tort Peles i wypijając ciepłą herbatę.
Do hotelu wracamy, sic!, taksówką, bo nie chce przestać padać. Jemy dobry obiad i wyjeżdżamy w dalszą drogę, przez Tragoviste i Pitresti, w kierunku trasy Tranfogarskiej. Na dziś nie mamy noclegu, więc trochę się martwimy. I słusznie. Mijamy Curtea de Arges, a  w niej piękną cerkiew (zamknięta, ale z zewnątrz jest też imponująca), gdzie zabawiamy zbyt długo i zastajemy bramę wyjazdową zamkniętą na wielka kłódkę. Musimy szukać innego wyjazdu, jesteśmy spanikowane. Nie chcemy spędzić nocy w samochodzie. W końcu udaje nam się dotrzeć do innej bramy, przy której stróż otwiera nam wrota do wolności. Naszym celem teraz jest znalezienie noclegu. Jak się okazuje nie jest to takie proste, bo Kuz nie podobają się kolejne odwiedzane po drodze miejsca. Musimy zawrócić, bo po drodze coraz mniej pensjonatów. Lądujemy ostatecznie w Curtea de Arges, na obrzeżu miasta.

wtorek, 16 grudnia 2014

Romania VII - Rasnov i Brasov

Wyjeżdżamy z Bran i oto natykamy się na wznoszący się na wzgórzu zamek Rasnov. Nie, tego przepuścić nie możemy! Zostawiamy samochód na parkingu u podnóża góry i ciuchcią jedziemy pod zamczysko. To ruiny, ale jakie piękne. Szczegółowo je zwiedzamy i znów w drogę - do Brasova!

Plan nasz jest dość ambitny. Do Brasova docieramy późnym popołudniem, krążąc po mieście i szukając wjazdu do starej części miasta. W ogóle, niewielkie odcinki, ze względu na średni stan dróg pobocznych, pokonujemy w długim czasie i ciągle musimy się śpieszyć. Jest gorąco, jesteśmy zmarnowane tym upałem.

Brasov to duże, ponad stutysięczne miasto, jak informuje nas pani, od której kupujemy magnesy na lodówkę z wizerunkiem miasta. Na rynek prowadzi szeroki deptak, ze sklepami po obu stronach, otwartymi do późna wieczorem, a po środku rościągają się wzdłuż całej ulicy ogródki wiedeńskie zapełnione gośćmi. Wszystkie mają takie same parasole, co daje wrażenie ładu i porządku. Rynek to ogromny plac, odrestaurowany, z ratuszem po środku, fontannami i  znów licznymi ogródkami wiedeńskimi, wszystkimi w tym samym stylu - co za wyborny pomysł!
W narożniku placu jakby 'pęknięcie', które prowadzi do słynnej Czarnej Katedry - obowiązkowy punkt na mapie turystycznej. Niestety, zamknięta. Obchodzimy więc rynek dookoła i siadamy, by się posilić. Kuz zamawia swoje ulubione piwo Ciuc i już wszystko jest OK. Zaraz potem wskakujemy do samochodu i podążamy do Sinai.

Docieramy późno, zaczynam się już do tego przyzwyczajać. Nasz hotel, Stavlar, jest dość sędziwy, ma klimat starego domu sanatoryjnego. Dostajemy pokój na szczytowym , trzecim, piętrze. Po drodze ciągną się długo wysokie schody. Ciężko wdrapać się z bagażami. Za to tuż obok budynku wartko biegnie strumień, później będzie nas błogo usypiać swoim szumem. Powietrze rześkie, świeże i pobudzające. Oddychamy pełną piersią. Przyjemnie.
Sama Sinaia nie wydaje się nam warta zwiedzania - to kompleks domów wypoczynkowych, pensjonatów i hoteli, podobnie ja u nas w górskich rejonach.

Wieczorem padamy dosłownie na łóżka i zasypiamy.

środa, 10 grudnia 2014

Romania VI - Bran

Nie mogę spać, z łóżka uciekam już około 6 rano, wychodzę z psiakiem, potem odwiedzam restaurację w naszym hotelu na kawę i nadgonienie notatek z podróży. Obsługa pozostawia wiele do życzenia. Mam wrażenie, że przychodzi z trudem. Nie czuję się gościem, lecz intruzem, może to jednak za wczesna pora? Angielski kelnerek jest niestety kiepski. Na śniadanie zamawiam popularne w Rumunii ‘vegatable stew = zasusca’, tu z czerwonej papryki  i pomidorów (lokalnych warzyw). Pałaszuję z trzema kromkami puchatego sztucznego chleba. Nie mają czym się chwalić w zakresie piekarnictwa. Chleb jest niedobry.


Dziś zapanowany jest Bran Castale i Braszów, a przy dobrych wiatrach Prejmer.

Do zamku mamy blisko, zaledwie dwie ulice od hotelu. Dlatego nie śpieszymy się. Ze względu na nasze plany, chcemy jednak sprawę załatwić od rana, by potem udać się w dalszą trasę. Niestety, nie jest nam dane - zamek w poniedziałki czynny jest od 12, a my jesteśmy tam dużo wcześniej. Kasa jest zamknięta. Kiedy docieramy potem na miejsce, po zwiedzeniu targowiska na placu przed zamkiem (to prawdziwy jarmark - od pysznych lokalnie produkowanych serów (kupujemy na drogę ) i nalewek (nie kupujemy, bo w plastikowych butelkach), z morzem turystycznych gadżetów, takich jak kubki, chusty, zabawki prosto z Chin itd. itp.) czeka na nas kolejka na  kilkadziesiąt osób. Jesteśmy przerażone. Kuz udaje się 'złapać' rodaków i w ten sposób skracamy czas oczekiwania na wejście. A wejście tanie nie jest....

Zamek jest imponujący i mnie się podoba. Nie podobają nam się jednak tłumy... Wycieczka Japończyków to wchodzi, to znów schodzi ze stopni prowadzących do drzwi zamku, robiąc sobie setki zdjęć i uniemożliwiając wejście innym zwiedzającym. Ludzie tłoczą się jak mrówki, torując swobodny przepływ tej masy ludzkiej na każdym kroku, najpierw do samego wejścia, potem przejście z sali do sali. Idziemy krok za krokiem w długim korowodzie, w niekończącej się kolejce. Nie tak sobie to wyobrażałyśmy. Zamek, mimo to, wart jest zwiedzenia, to takie must see i koniec. Mnie zachwycają krużganki i wewnętrzny, malutki dziedziniec

W końcu uciekamy od tłumów i z samego Bran. W drogę!

wtorek, 9 grudnia 2014

Romania V - cheile Bicaz, on the way to Sighişoara

Po leniwym i długim poranku, serdecznie żegnamy się z gospodarzami i wyruszamy koło południa w drogę. W najbliższym dużym mieście, Gura Humorlui, trafiamy na przemiłego weterynarza, który bada psiaka i daje jej płyn na robaki. 
Potem kierujemy się na wąwóz (cheile) Bicaz, położony na Mołdawii Rumuńskiej. Jestem zmęczona i źle planuję drogę(Kuz mówi o rzece, a chodzi o jezioro), i omijamy, jak nam się wydaje, Lacu Roşa, Jezioro Czerwone, powstałe w 1837 r. wskutek osunięcia się zbocza górskiego, które oddzieliło rzekę i powstałe zagłębienie napełniło się wodą, zalewając przy tym kawałek lasu. Dlatego z tafli jeziora wynurzają się ponoć czubki sosen. Koniecznie chcemy je zobaczyć, więc nadrabiamy drogi i z miejscowości Bicaz kierujemy się na północ. Mijamy ogromna tamę i zatrzymujemy się nad wodą, robiąc znów zakupy i oglądając mało ciekawy zbiornik wodny, zabrudzony butelkami. Karmimy też bezpańskiego psa, który prawie wyrywa mi jedzenie z ręki. Spoglądając ponownie na mapę, dostaję ataku śmiechu, bo.... oglądałyśmy nie to jezioro. Wszystko to jednak sprawia, że do wąwozu Bikaz docieramy dopiero kiedy zapada zmierzch. Jest przepiękny i nawet w świetle wieczornym wywiera niesamowite wrażenie. Ogromne, nagie, białe skały ciągną się wzdłuż drogi, przytłaczają nas swym ogromem i sprawiają, że czujemy się małe i bezsilne. Żal nam wyjeżdżać z tego miejsca i już kombinujemy, jak przeorganizować plan podróży, bo zobaczyć wąwóz jeszcze raz, tym razem w świetle dziennym. Do Sighişoary mamy jeszcze niespełna 200 km, a ma dworze jest ciemno. Znów jedziemy po ciemku. Jesteśmy coraz bardziej zmęczone, drogą i psem. Conchita zwodzi nas znowu, bo wybieramy za długą trasę zamiast jechać główną drogą jedziemy boczną, całkiem przyzwoitą ze względu na nawierzchnię, ale niestety niezbyt lubianą przez Conchitę, bo raz po raz głupieje, a my z nią. Jedziemy i jedziemy, wysadzając psa na dwór w najmniej oczekiwanych i dogodnych dla parkowania momentach. Nie chcemy mieć jednak bałaganu w samochodzie. Za wąwozem rozciągają się nagle pola, namalowane różnymi odcieniami zieleni. Napotykamy coraz mniej monastyrów, charakterystycznych dla Bukowiny, a budynki powoli przypominają te nasze, w Polsce, rynny wzdłuż wykończone są pięknymi haftami, srebrno-metalowymi dachami, z wierzchołkami w kształcie misternie wykonanej korony. Przy każdym domu jest studnia, z przykryciem, pasującym do zdobień dachów. Bramy domostw coraz rzadziej ozdobne, raczej proste. Na drogach mijamy  nadal dużo furmanek, pełnych siana, na przydrożnych polach dostrzegamy ludzi grabiących dużymi drewnianymi grabiami siano, licznych mężczyzn z kosami podążającymi do miejsca pracy.
Kiedy zapada zmierzch na ulicy pojawiają się watahy psów. Boimy się ich. Trzeba też uważać na nieoświetlonych pieszych, rowerzystów czy wspomniane furmanki ciągnione przez konie. Widzimy wiele kotów, rozjechanych przez samochody. Kiedy zatrzymujemy się na przystanku z psiakiem, w środku wsi, mam wrażenie że w pewnym momencie na drodze widzę wielkiego psa, który truchtem biegnie w moim kierunku. W pośpiechu wsiadam do samochodu, ciągnąc za sobą szczeniaka. Boję się. Wielki pies jednak nagle znika. Już sama nie wiem czy był to wytwór mojej wyobraźni, czy nie, choć dałabym sobie rękę uciąć, że go widziałam…. Jesteśmy jednak po opowieściach o wilkołakach i wampirach, wkraczamy w końcu na teren Transylwanii, jedziemy w środku nocy wśród ciemnych, nieoświetlonych lasów, więc temat sam przez się się nasuwa…
Do Vila Franca docieramy, bagatela, o 1.30 w nocy, przez ostatnie 50 km raczej śpiąc niż kontrolując co się dzieje. Padamy zmęczone i śpimy do 9 rano. 

Mamy zaplanowany luźny dzień.

Rankiem Sighişoara uderza mnie swoim pięknem. Stare miasto jest małe, pełne turystów, ale po szarych i mało ciekawych czy nieodnowionych i ciągle pamiętających komunistyczny design miastach mijanych po drodze, krzyczy kolorowymi budynkami. Od razu trafiamy na starówkę oraz plac z wieżą zegarową z ładnymi figurkami. Tam siadamy na jedzenie i odpoczywamy. Jest  gorąco. Ludzie nas zaczepiają – szczeniak przyciąga uwagę. Kuz kupuje od starowinki bukiet kwiatów i daje jej 20 lei, ta w zamian daje jej jeszcze trzy takie bukiety. Oj, dobre serce ma ta Kuz.

W ciągu dnia zwiedzamy szkołę z 1619 roku - pierwszą w mieście - zbudowaną dla niemieckich osadników. W sali, chyba z XIX wieku: na stole niemieckie podręczniki do chemii, matematyki, po bokach sali ustawione są eksponaty do lekcji przyrody itd.   
Do szkoły prowadzą bardzo strome, zadaszone, drewniane schody, tworzące ciemny tunel. Zostały zbudowane dla dzieci, by te mogły dotrzeć do szkoły bardziej bezpośrednią trasa i ominąć okrężną, śliską drogę. My zaliczamy obydwie i bardzo nam się podoba ta okrężna, brukowa, biegnąca obok cmentarza.Wstępujemy tam. Mnóstwo tu nagrobków z niemieckimi nazwiskami. Transylwania to wg przewodnika ‘wielonarodowa  mieszanka etniczna’. Oprócz oczywiście rodzimych Rumunów, są potomkowie Niemców (Sasów, przybyłych na te tereny kilkaset late temu), są tu też społeczności węgierskie.

Następny dzień mija na zwiedzaniu okolicy. Przedtem jednak pijemy kawę i ja wyruszamy na poszukiwanie piekarni, by kupić drożdżówki na śniadanie. Płonne moje nadzieję, bo piekarnia w sobotę jest…nieczynna! 

Następnie wybieramy kierunek Aţel, a po drodze napotykamy na środku głównej drogi konia! Miejscowi mijają go szybko, nie zważając na to, że może im wpaść pod samochód albo raczej na...  Z przydrożnego przystanku zabieramy starowinkę z wielką i ciężką torbą. Wsiada bez oporów! Próbujemy nawiązać konwersację, ale pani mówi tylko po rumuńsku. Za pomocą naszych czterech rumuńskich słówek dowiadujemy się, że ma wnuka w Sibiu, który jest lekarzem. Babcia każe się podwieźć pod dom z machina roşa (próbujemy się zatrzymać kilka kroków wcześniej, jednak starowinka dobrze wie, czego chce).  W Aţel z daleka oglądamy warowny kościół, brama zamknięta jest na trzy spusty. Boimy się wysiadać, bo kręcą się jakieś wiejskie typy, nie mamy zaufania. Uciekamy.
Mieszkańcy tutejszych wsi ubrani już bardziej po europejsku, tzn. nowocześnie. Miasteczka podobne zabudową do węgierskich, są skromniejsze i tylko z rzadka mają zdobienia. W niektórych wręcz tynk spada ze ścian, inne pomalowane są na żywe kolory. Studnie nie rzucają się w oczy wcale. Mieszkańcy raczej ciemnowłosi i i ciemnoskórzy.

Teraz kierujemy się na Mesiaş. To dość duże miasto, choć od razu tego nie widać, bo wjeżdżamy do oddzielonego barierkami (kasa!) starego miasta. Zwiedzamy kościół Św. Margarety (od tego ma też nazwę stare miasto). W wieży tego kościoła więziony był kiedyś Vlad Dracula, postać postrzegana dość pozytywnie przez Rumunów. Ryneczek jest nieciekawy z dwoma ogródkami wiedeńskimi. Wcześniej trafiamy do restauracji, gdzie serwują nam przesolone i  spalone na grillu warzywa. Nie smakuje nam. Kelner leniwy i mało pomocny. Język niemiecki przydaje się w ograniczonym stopniu. Dziwi nas, że wszelkie napisy są tu po niemiecku, a w szkole, która się mieści w budynku umieszczonym w murze okalającym kościół zajęcia prowadzone są też po niemiecku. Mała księgarenka obok też sprzedaje niemieckie książki. 

Wszyscy pieją w zachwycie na widok psa, podchodzą, głaskają, czego po pewnym czasie mam dość, bo i ja i pies jesteśmy zmęczone ta atencja i rozdrażnione. Dlaczego zatem  tyle psów biega po ulicach? 

Z okien samochodu zaliczamy tylko : Valea Villor, Axente Sever.

Zatrzymujemy się na zwiedzanie warownego kościoła w Moşne, postawionego tu 709 lat temu (informuje nas o tym słomiany napis na murze okalającym kościół). W 2008 roku odwiedził go brytyjski Prince Charles, co zostało poświadczone licznie wystawionymi zdjęciami umieszczonymi na ścianach muru przykościelnego). Mnie kościół podoba się bardzo, choć jest w remoncie (dzięki środkom państwowym, z Unii orazy Unecso). Obchodzimy go w deszczu (pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie po dusznych i gorących trzech dniach, mocno pada). Odwiedzamy małą salkę na pierwszym piętrze, z wielkim liczydłem (małe liczydła dostrzegamy  potem schodząc po stromych drewnianych chodach na dół, w okienku salki lekcyjnej). W pomieszczeniach wyżej zgromadzono narzędzia rolnicze – małe pługi. Na parterze, w salce znajdującej się w części obwarowania, wystawiono eksponaty bardzo stare, takie jak kawałki ceramiki z neolitu, kawałki muru, niektóre elementy można dotknąć.

Transylwania stoi warownymi kościołami.
Zapada zmrok, jest późno a my nadal mamy do zobaczenia Biertan. Po drodze gubimy się i tym razem, na szczęście, bo trafiamy do małej wioski Pelişorin the middle of nowhere’, gdzie trwa zganianie krów i koni do zagród po całym dniu wypasania.
Po ciemku podjeżdżamy do Biertanu. Miejsce jest już zamknięte. Kuz wychodzi, by spytać się o godziny otwarcia. Miejscowość jest większa i bardziej zadbana, choć niektóre budynki, stojące w równym szeregu są nadszarpnięte przez czas.

Co ciekawe, w sklepach w miastach – mnóstwo towarów polskich: Wedel, Kamis, Tymbark, Velvita, i inne. Mało za to produktów rumuńskich. Brak zdrowej żywności!  Mały wybór. Z sieci napotykamy Lidl, Kaufland, Bila (czeska sieć). Wg M., prawniczki, z która rozmawiamy długo w Sighisoarze, nie ma tu przemysłu, turystyka leży, panuje korupcja, politycy nie ponoszą za nią żadnych konsekwencji, poziom szkól niski (3 miesiące letnich wakacji!), przepisy prawne i system podatkowy zmieniają się szybko, co sprawia, że trudno jest założyć i utrzymać firmę na rynku.

Wioski saksońskie.
Opuszczamy Sighişoarę. Rano jeszcze szybkie zakupy i ostatnie, pożegnalne kroki po starym mieście. Wchodzimy zobaczyć (za całe 5 lei!) słynny pokój, w którym urodził się ponoć Vlad Drakula. Tam wita nas ‘niespodzianka’, czyli przebrany za wampira mężczyzna, leżący w trumnie, w pokoju na ścianach i oknach wiszą czerwone i czarne płachty, wprowadzając mrok do pomieszczenia, w tle złowroga muzyka. Następny pokój zastawiony jest stołem, gablotką, na ścianach wiszą obrazy. Jak na pokój, w którym miał się urodzić Drakula, jest mało spektakularny i właściwie nie wnosi żadnych informacji o nim samym. Jesteśmy rozczarowane. Szkoda pieniędzy.

Znów późno wyruszamy w trasę. Naszym celem jest Biertan, warowny gotycki kościół z XV – XVII w., wpisany na listę UNESCO, otoczony podwójnym , a w części południowo-zachodniej potrójnym pierścieniem murów obronnych. Wcześniej jemy obiad (ryż, warzywa gotowane, sałatka z kapusty oraz słynne serowe kulki z kwaśną śmietaną i dżemem (cheese dumplings with sour cheese and jam) – papansi  /papanasz/. Mniam….). Kościoły warowne zaczynają mi się już zlewać w jedną całość, wszystkie wyglądają tak samo w środku: skromne ewangelickie wnętrze, z prostym ołtarzem w postaci obrazu, bez krzyża, sufit zdobiony pomalowanymi wzorami geometrycznymi. Schludnie i pusto. W międzymurzu ciekawym elementem jest długi pas łuków, tworzący przejście, niestety, w remoncie. Wstęp 8 lei.

Czas w drogę, obiadowanie przedłużyło nam pobyt w tym miejscu, a upał nie do zniesienia zniechęca do zobaczenia czegokolwiek.

Następny punkt wycieczki to Sachiz (Kaisdorf) – miasto siedmiu wież. Oglądamy kościół z wieżą zaprojektowaną tak, by kopiowała tę w pobliskiej Sighişoarze. Wstęp do kościoła 4 lei – kościół ewangelicki, więc żadnych fajerwerków, oprócz, jak we wszystkich, ładnych organów. Otacza go mur i płot porośnięty różami. Wcześniej informacja turystyczna – miły akcent - są materiały w języku angielskim.

Jest późno – pędzimy do Viscri (Deutsch Weisskirch) i tu padamy z wrażenia. Wreszcie folklor. Plotka głosi, że w tej właśnie wiosce brytyjski książę Karol kupił trzy domy. Nikt jednak nie wie nic na pewno. Ze względu na średniowieczny, najstarszy taki, kościół, we wiosce jest dużo turystów. Cała wieś zaś, to jakby skansen, z indorami, kaczkami, kurami, krowami na nieutwardzonej głównej drodze wioski. Domy z odpadającym tynkiem.
Miejscowe kobiety podjęły się inicjatywy zarobkowej - rękodzielnictwa – oferują filcowe kapcie, obrusy, miody itd. Mnie się to bardzo podoba. Parkujemy nieopodal cmentarza, nad którym wznosi się kościół. Zamawiamy ciasto z herbatą i kawą. Jest jeszcze ciepłe - zwykłe ciasto z owocami. Herbata miętowa – nareszcie coś ciepłego!
Po drodze mijamy ruiny twierdzy w Rupea. Pięknie prezentują się na wzniesieniu. Chcemy podjechać bliżej, ale nie ma czasu na szukanie drogi. Miasteczko – wzdłuż głównej drogi rozciąga się część nowoczesna - nieciekawe i odrapane, jakby chciało odstraszyć turystów, ale w miarę jak się w nie zagłębiamy, pojawiają się coraz ciekawsze, bardziej kolorowe i zadbane fasady domów.
Braşov zostawiamy na dzień następny, pędzimy do Bran. Docieramy tam około 21.30 - za naszym hotelem mamy słynny zamek pięknie podświetlony, groźnie spoglądający na miasto. Pogoda sprzyja nastrojowi grozy – w Bran pada, jest wietrznie i zimno. Wampirów się nie boimy, bo zamek nie ma nic wspólnego z Drakulą. To tylko komercyjny trik, przyciągający turystów. Warto jednak go zobaczyć dla samej budowli. Do prawdziwej siedziby syna Draka dotrzemy na trasie Transfogarskiej, zaplanowanej na pojutrze. 

czwartek, 4 grudnia 2014

Romania IV - Bucovina again

Plan na dzień następny to Bukowina: monastyry i polskie wsie. Jedziemy najpierw o Marginea, wieś słynącą z czarnej ceramiki. Nie omieszkamy wstąpić do sklepów, gdzie kupujemy naczynia, a Kuz robi interes życia: kupuje dwie używane serwetki po 35 lei - nowe kosztują po 80 za jedną sztukę. Jest z siebie bardzo dumna.
Interes życia!

Marginea - warsztat wyrobu ceramiki.

Potem jedziemy do Solcy. Gubimy się w miasteczku, bo Conchita wywodzi nas w pole, kiedy nie skręcamy zgodnie z jej wcześniejszymi wskazówkami. Przejeżdżamy przez wieś i kierujemy się na Dragomirną, do monastyru. Na wyjeździe Kuz robi alarm, bo na środku drogi, wśród pędzących samochodów, biegnie mała czarna kulka. Zatrzymujemy się jak w amoku, ja wybiegam, zabieram psa i …. mamy kłopot. Zabieramy śmierdziucha z nami. To podróż jej życia, zabieramy ją do Arbore, Dragomirnej, Suceava, Poiana Mikuli.
Arbore – mały obiekt sakralny, w środku dziewczyna odnawia freski. Stróż (kobieta) boi się, że podrzucimy jej psiaka. Jest wrogo nastawiona. Tam kupujemy jedzonko dla psa, niestety, rzekomy weterynarz w sklepie nawet nie zbada psa, zamiast smyczy wciskają nam obroże.

                                                             Arbore - cerkiew

Dragomirna – cerkiew zbudowana prze jakiegoś światłego Rumuńskiego marszałka stała się ośrodkiem kultury i nauki, w czasie wojny dostosowana do pełnienia funkcji koszar. Na polu przed monastyrem siostry z kosami, w słomkowych kapeluszach zgarniają siano w kupki. Malowniczy to widok, zwłaszcza, że w tle widnieją białe mury monastyru. Niestety, nie pozwalają sobie zrobić zdjęcia, jest to zakazane, co powtarzało się już we wcześniejszych przypadkach z siostrami zakonnymi. Psiak wzbudza zainteresowanie wszystkich,  jednak nikt nie chce jej wziąć.
Sama cerkiew nie wzbudza naszego zachwytu, nie jest zdobiona freskami na zewnątrz, jest jednolitego jasnoburego koloru, w odróżnieniu od pozostałych takich budowli sakralnych w regionie.

Dragomirna - widok na pole przed cerkwią


Robi się późno i szukamy miejsca, gdzie możemy zjeść coś ciepłego, typowego dla tej części Rumunii. Mimo, że zatrzymujemy się w kilku miejscach po drodze, nie znajdujemy nic, bo albo nie to menu albo zamknięte na trzy spusty. Docieramy do Suceavy, dużego miasta, gdzie zasiadamy na głównym placu, w restauracji Oscar Wilde. Kupujemy mamałygę, ja zupę warzywną oraz hura!... świeży sok z pomarańczy. 

Postanawiamy, mimo wieczornej pory, jechać jeszcze do Voroneţ’u. Z ładnej pogody robi się deszczowo i chłodno. Do Voroneţ’u docieramy późno, około 20. Niestety monastyr jest już zamknięty. Pod bramą puszczamy psiaka na trawę do załatwienia się. Wtedy podchodzi do niego młody Rumun, ociera oczko i patrzy czy jest to suka czy pies. Kiedy widzi sukę, zostawia na trawie, zupełnie nieświadomy, że jest to pies nasz, no prawie… jeszcze nie wiemy co zrobić. Psiak wie, że nie może robić siku w samochodzie. Nie wiem skąd, ale wie. Umie pić z miski i łapczywie (jest chudziutka) zjada kiełbaskę.

Jest już ciemno i późno, robi się chłodno i bardzo chcemy jechać do domu. Conchita wyprowadza nas znowu w pole i to tak, że trafiamy za Poiana Mikuli na leśną drogę, przedtem przejeżdżając przez most w postaci nasypu z piasku na rzece. Boimy się. Jednak kiedy droga znów zmienia się w utwardzoną, brniemy nadal przed siebie. Mijamy znak informujący o budowie drogi z funduszy europejskich. Chyba jednak jej dalsza cześć jest jeszcze w planach, bo jak wcześniej wspomniałam, docieramy za osadą na drogę leśną (drum forestiera) (liczne drum in lucru – droga w przebudowie – lukrują tu drogi! :D). Kuz postanawia nie jechać dalej lasem, ale ceną za to jest dodatkowe 73 km. Tak jest chyba lepiej. 

 Rano, przed wyjazdem, nasi gospodarze z Łąki marzeń (Pensinea Poiana),  pozwalają nam ugotować moją quinoę, panuje tu iście rodzinna atmosfera, a mama jest zainteresowana co to jest, bo słyszała o niej, sama je chia’ę. Natomiast my dostajemy kawę, sery, cukinie smażona w cieście, herbatę ziołową, mnóstwo serów owczych (mniam) oraz paprykę, pomidory oraz omlet. Niestety, wszystko smażone i ocieka tłuszczem. Kuz nawiązuje kontakt z innymi gośćmi, przebywającymi w pensjonacie (rozmawiają po rosyjsku). Razem z dziewczynką robię sałatkę z pomidorów, papryki i cukinii i zakrapiam ja oliwą z oliwek. Będzie na drogę. Jest leniwie i po wczorajszym długim i męczącym dniu nie chce nam się jechać.

środa, 3 grudnia 2014

Romania III - Bucovina

Wreszcie jedziemy do Ruscovej, wśród lasów i gór, po drodze gruntowej, pełnej kamieni i wybojów. Droga ciągnie się długo, aż w końcu wątpimy czy dobrze jedziemy. W końcu docieramy do wielkiego domu wypoczynkowego – przeogromnego hotelu, całego z drewna, na końcu świata - nasze komórki po drodze wyłapują sygnał nadajników ukraińskich operatorów. Gospodarz, Ukrainiec, wnosi nam torby, potem częstuje palinką. Herbatę rumiankową gotują specjalnie dla mnie. Podkreślam – gotują, a nie zaparzają. Śniadanie: pomidory, owczy ser, jajecznica. W powietrzu rozchodzi się miły zapach - hotel ogrzewa pokoje paląc drewno.
Na drugi dzień, od rana, wyruszamy ponownie w drogę. Przed nami ponad 100 km przez kręte ‘esiczki’ górskie. Conchita prowadzi nas bezbłędnie, jak nie ona, może dlatego że po prostu innej drogi nie ma… Mijamy kolorowe domki, inne niż w Maramureszu. Tu obejścia są bez bram wjazdowych, tak charakterystycznych dla okolic Barsany. Za Carlibabą wjeżdżamy na Bukowinę, następny z regionów Rumunii. Tu królują domy mniejsze, często drewniane, boczne ściany budynku oklejone drewnianym gontem. Fronty we wzorach (paski), jednokolorowych, niebieskie, brązowe. Piękne. Docieramy najpierw do cerkwi Archaniołów, tam zapalam trzy świece. Podłogi cerkiewne zawsze pokryte są dywanami, nie ma postuku obcasów tak zaburzających spokój w naszych, katolickich kościołach. Jak oni dbają o czystość jednak? Robimy zakupy w pobliskim sklepie Magazin Mixt – szklana butelka  IKEA i sitko dla mnie, dla Kuz lejek i packa na muchy.  Potem zmierzamy przez Borsę, w kierunku przełęczy Prislop (1416 m), by zobaczyć piękne widoki. Jest wietrznie i zimno, ubieramy bluzy i idziemy na spacer zobaczyć owe słynne doliny. Na przełęczy jest, hmmm… nie ma szału, oczywiście cerkiew i budka z pamiątkami, mały bar i dom. Po drodze widoki o wiele lepsze. Ruszamy dalej, nie ma czasu. Jedziemy lasem, z jednej strony góry Rodeńskie, z drugie góry Maramurskie. Droga bardzo dziurawa, jednak Kuz daje radę (przestrzegano nas przed tą drogą, ale my na przekór wszystkim – jedziemy). Często wzdłuż drogi widzimy osady Romów lub ich grupki, widać, że wracają ze zbiorów jagód lub grzybów, dzieciaki często mają całe twarze koloru jagodowego. Są brudne i zaniedbane. Romowie osiedlają się przy rzece - na płotach wiszą wyprane kolorowe płachty ubrań (trudno rozpoznać co to). Gotują na otwartym ogniu. Skupiska są całkiem duże, w oddaleniu od osad, wsi. Boimy się zatrzymywać i otwarcie robić zdjęcia, ratujemy się uśmiechem i kiwaniem dłonią, dając w ten sposób znać o naszych przyjaznych zamiarach. Kuz mnie wyzywa, że źle kadruję, ale jak to zrobić zdjęcie w ruchu typu: przyśpieszam – hamuję? Człowiek rzucany jest do przodu, po to by za chwilę opaść na oparcie. Zatrzymujemy się, by nabrać wody ze źródła górskiego.

Na obiad wstępujemy do przydrożnego pensjonatu z restauracją prowadzonego przez rumuńskie małżeństwo Lokal przesiąknięty niemieckim klimatem. Brrr - dysonans z otaczającymi nas pięknymi widokami gór i tradycyjnymi wioskami rumuńskimi. Jemy pożywną zupę z kurczaka. Właścicielka mówi biegle po niemiecku, konwersuje z Kuz, a ja słucham. Ma krótkie ciemne włosy, z ostrymi jasnymi pasemkami, starannie wymodelowanymi nad czołem, na oczach ciemny, wieczorowy, ciężki makijaż. Bardziej przypomina Niemkę niż Rumunkę. Mało delikatna. Postanawia usiąść na fotelu i zrobić sobie przerwę na papierosa. Zresztą nic w tym szczególnego w Rumunii – w restauracjach nie ma zakazu palenia w lokalach, więc zwykle wybieramy stoliki na zewnątrz.

Po posileniu się ruszamy dalej, do następnego punktu podróży, drogą kręcącą zawijasy pomiędzy łańcuchami gór i pagórków.

Psów bezpańskich coraz mniej wraz z wysokością.

Widoki teraz ładniejsze niż na przełęczy, droga kręta, doliny poniżej, na nich stogi siana, zamiast wcześniejszych suszarni-stojaków na siano w Maramureszu. Na polach, malowniczo położonych na zboczach gór, pasą się stada krów, owiec, konie. Wszystkie potem spotykamy luzem przy ulicy, nawet przy głównej drodze, nikt się nimi nie przejmuje, z pędzącymi samochodami włącznie. Zwierzęta trzymają się pobocza i wyjadają trawę. Mijamy liczne wozy, ciągnione prze konie, na nich owce, pies, koń, siano.
Pierwszy przystanek: monastyr Moldovita. Cały pokryty freski, zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Tyle pracy! Kolory barwne, choć na zewnątrz, widać ząb czasu. Historie biblijne, święci, apostołowie, anioły, anioły, anioły. Monastyr prowadzony przez siostry w charakterystycznych nakryciach głowy. Nie pozwalają sobie robić zdjęć. Niechętnie nawiązują rozmowę, pod pretekstem nieznajomości języka angielskiego, by potem przejść na łamany angielski – jednak coś rozumieją! Siostry z następnego monastyru w Sucevita są bardziej otwarte i rozmawiają po angielsku (w każdym razie od razu nawiązują kontakt i nie zasłaniają się brakiem znajomości języka). Monastyr podobny do pierwszego, tylko większy. W prezbiterium obu jest wieża, a na suficie namalowany Chrystus, trzeba stanąć przodem do ołtarza, by zobaczyć Go w prawidłowym położeniu. Po odwróceniu, to samo oblicze jest nad niskimi (taki trik, by się pokłonić, stając przed obliczem Boga) drzwiami wyjściowymi z prezbiterium.

Jedziemy do naszego Pensinea Poiana w Sucevitie. Witają  nas przemili gospodarze: matka z synem. Syn, młody chłopak, pomaga we wniesieniu naszych walizek, przynosi palinkę i wodę na herbatę. Rano, korzystając z dobrej znajomości angielskiego Paula, dopytujemy o sery (owcze), śniadanie i inne zaserwowane nam na śniadanie jedzenie. Śniadanie składa się z jajka smażonego, sera owczego, papryki, pomidora, kiełbasy, kawałka szynki, grzybków marynowanych, kawy i ziołowej herbaty ( z ziół: cimbru, sovarv - co to jest - nie mogę znaleźć w internecie). Nieśpieszno nam po długich godzinach w podróży w dniu poprzednim, z przyjemnością oddajemy się lenistwu ciepłego poranka i ulegamy pięknym łące rozciągającej się za drzwiami naszego pensjonatu. Dolce vita!

wtorek, 2 grudnia 2014

Romania - Maramures II

Powoli oswajamy się z folklorem, ale nadal zauważamy różnice między regionami. Jedziemy w kierunku Ruscovej, nadal Marmaresz, kierunek na wschód. Wjeżdżamy do wsi z charakterystycznymi bramami wejściowymi do posesji, zdobionymi słupami zaplecionymi w warkocze, gzymsy. Starsze kobiety nadal ubrane zgodnie z tradycja, ale spódnice skracają się przed kolana i są bardziej rozkloszowane. Falują wokół grubych kuperków. Strój obowiązuje bez względu na wiek. Mijamy w ten sposób Barsanę, Rozavlea’ę, Ieud, Bogdan Vodę. Za wsią Barsana wstępujemy do zadbanego kompleksu cerkiew. Prowadzony jest przez siostry zakonne. Próbujemy się dogadać po angielsku, ale próżne nasz nadzieje, siostry nawet nie próbują nawiązać kontaktu. Właściwie do tego miejsca przyciąga nas ładny budynek restauracji, cieszymy się, że wreszcie może uda nam się coś zjeść bardziej swojskiego, jednak w środku okazuje się, że nasza ekskluzywna restauracja bardziej przypomina bar szybkiej obsługi. Zamawiam mamałygę (chyba jest z serem) oraz cukinię oraz sałatkę z pomidora, ogórka i papryki. Jestem żądna warzyw, których tu, o dziwo, w ciepłym i słonecznym kraju, wybór jest ubogi. Na trasie do kompleksu cerkiewnego zauważamy małe pieski, na razie jeszcze bez matki. Są rozkoszne. Potem, na dole, na parkingu odnajdujemy matkę, wychudzona, z wielkimi obwisłymi sutkami. Jest nam jej strasznie żal. Kuz pośpiesznie kupuje bułkę z serem, potem drugą i karmimy sukę, która chciwie zjada posiłek. W restauracji jeszcze dokupujemy kotleta, ale psa już nie ma, więc zostawiamy go w miejscu, w którym ostatni raz widziałyśmy młode, a z którego sądzimy, kotlet nie zostanie usunięty przez ludzi . Potem na drodze spotykamy jeszcze mnóstwo bezpańskich psów, wałęsających się w najmniej spodziewanych miejscach, pośrodku odległej drogi, wśród odległych od jakichkolwiek domostw dolin. O dziwo, wszystkie są spokojne i nie wykazują żadnych objawów wrogości, odwrotnie niż nasze psy, wzięte na smycz, szczekające i ujadające, zamknięte w domach, na smyczach i łańcuchach. A my wszystkie te bezpańskie psy chcemy przytulić!
W jednej ze wsi wchodzimy za 4 leje do starego kościółka, który jest restaurowany przez młodych ludzi (z pędzelkiem w ręku, centymetr po centymetrze). Na ścianach w połowie odrapane ikony, wyblaknięte, ale nadal piękne, wystarczy tylko wyobrazić sobie przepych i bogactwo kolorów przed zniszczeniem dokonanym przez warunki atmosferyczne i czas.
Mój głód warzyw osiąga szczytowy punkt i Kuz zatrzymuje się przy przydrożnym stoisku. Na plandece samochodu siedzi wielka baba, obok niej młodszy, ogorzały mężczyzna, całkiem duży, a obok na krzesełku jeszcze jeden, trochę mniejszy. Sprzedają pomidory, papryki żółte, czerwone i chilli, bakłażany i słodką paprykę mieloną. Wybieram warzywa, a w tym czasie zawiązuje się konwersacja. Okazuje się, że młodszy mężczyzna 20 lat temu mieszkał w Polsce przez 1,5 roku i mówi całkiem dobrze po polsku. Zwraca uwagę, że Kuz jest z obrączką, a ona szybko zmienia temat i mówi, że ma męża, a ja – wręcz przeciwnie – ona chce mnie sprzedać! Brrrr…. Czuję się nieswojo kiedy facet co chwilę wyciąga swoją brudna, ogorzałą dłoń w geście powitania.  Nie chcę! W czasie tej rozmowy stara wielka babka cały czas dokłada warzyw i tylko dzięki mojemu stanowczemu ‘nie’ nie odjeżdżamy w całą skrzynką warzyw. Taki handel…

Dalej po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy starej babcince, która przed swoim domem, w gatce, nawija czarną wełnę na motek. Myślimy, że może sprzedaje torby w biało-czarna kratę, charakterystyczne dla tego regionu. Babcia chce nam koniecznie sprzedać jedną taka wielką nową torbę za milion! Nie możemy się dogadać. Nie chcemy torby za milion! Babcia przynosi nam jeszcze inne, mniejsze torby, ale u tych widac widoczne ślady używania, żeby nie powiedzieć zniszczenia. W tym czasie Kuz boi się o wybiegające z zagrody babcinki Galinki (kurki) – nie powinny wyjść na ulicę!

Później, w hotelu w Ruscovej Kuz zaczepiona zostaje przez kobietę około 40 letnia, z córką. Zapraszają nas do Bukaresztu, gdzie mieszkają, na koniec częstują plackiem z bryndzą. Mniam… Taki to naród - serdeczny i gościnny.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Why I love travelling by train

Wsiadam do pociągu. Zawsze zaopatrzona w książkę, jakąś gazetę, zestaw słówek (a nuż najdzie mnie ochota). Zawsze tyle, wolę mniej ciuchów, ale 'zestaw papieru' musi być. Na wszelki wypadek. To jest czas tylko dla mnie, bez cienia wyrzutów sumienia. Jeśli podróż jest dłuższa, rozsiadam się mniej lub bardziej wygodnie (w zależności od zatłoczenia pociągu) i jest mi po prostu dobrze. Najważniejszy jest brak poczucia winy, że coś tam leży do zrobienia a ja jednak czytam.

W czasie mojej ostatniej podróży dosłownie 'łyknęłam' książkę Ewy Winnickiej "Angole". Śpieszyłam się, bo lektura przerywana co chwilę w warunkach domowych, nie smakuje już tak słodko.
Książka żywo mnie zainteresowała. Autorka zebrała kilkanaście wywiadów z osobami, które od pewnego czasu mieszkają w Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, udało się dotrzeć do osób z różnym stażem emigracyjnym oraz różnym terminie emigracji. Znajdziemy tu, zatem, opis tych, którzy tam pokończyli elitarne szkoły, wyjeżdżając w latach 60-tych czy 70-tych; te, które do szkół angielskich mniej już elitarnych chodziły całkiem niedawno; są też tacy, którzy odnieśli sukces zawodowy; jak również grono takich, którzy, jak to określa jedna z rozmówczyń, żyją tam 'półżycie', prowadząc egzystencję na granicy przeżycia, wypełnioną beznadziejną, ciężką  i mało opłacaną pracą. Ogólnie, dla mnie, wydźwięk tej książki jest dość pesymistyczny, bo nieliczne są perełki, a ciężkiej, żmudnej pracy, na granicy przeżywalności, jest wiele. Książka obala mit o krainie mlekiem i miodem płynącej, a pokazuje koszty emigracji na płaszczyźnie materialnej i emocjonalnej. Wniosek jest jeden: kto nie poradził sobie w Polsce, to i ciężko będzie mu zagranicą. Ci operatywni wypłyną na powierzchnię wszędzie, Ameryki tu nie odkrywam, upss, Wielkiej Brytanii, chciałoby się rzec. Dla mnie rozdzierające było stwierdzenie, że część rozmówców tkwi w tym półśnie, bo najzwyczajniej nie mają środków finansowych na powrót czy pomysłu na inne życie w kraju. Po raz kolejny: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Jako przeciwwaga do powyższych nastrojów - akcja nadal  się dzieje w pociągu - obok siedziała przemiła pani, wracająca właśnie z Wysp, na krótki urlop, odwiedzić rodzinę w kraju. W Anglii od 8 lat, z rodziną i wracać nie chce. Jest jej tam bardzo dobrze.

Na osłodę, w Warszawie koncert piosenkarki fado, jedyny w Polsce, Any Moura. Nie znałam, nie słuchałam tego typu muzyki, raczej nie zacznę, ale doświadczenie ciekawe. Koncerty live mają jednak swą niepowtarzalną atmosferę.
Za to przed koncertem w tle grała muzyka Johna Mayera. No i to było dla mnie odkrycie!

czwartek, 27 listopada 2014

Warszawa po wegetariańsku

Od czasu do czasu wpadam na krótka chwilę do Warszawy. Te wyjazdy to taki powiew świeżego powietrza i oderwania od codziennej rutyny. A na wyjazdach, wiadomo, trzeba coś zjeść. W stolicy miejsc do biesiadowania dużo, od fast foodów, których unikam, po miejsca klimatyczne i niszowe - Ameryki nie odkrywam, duże miasto, to duży i różnorodny popyt, to i podaż się dostosowuje. Czasem w pobliżu miejsc, w których krążę znajduję cudeńka, którymi się zachwycam. Takim miejscem jest słynny już Tel Aviv na ul. Poznańskiej, do którego chodzę na pożywne zupy i lunche wege. Ostatnio przy ul. Wilczej odkryłam też wegetariańską kafejkę MYSA. To miejsce, funkcjonujące na rynku od kwietnia tego roku, lubi się od momentu przekroczenia jego progu. Nieduża przestrzeń nie przytłacza nadmiarem dekoracji, zaaranżowana raczej minimalistycznie, choć ze smakiem (!). Dobrze się tam czułam: może to za sprawa jasnych kolorów, które tam panują i prostoty wystroju. To jest miejsce, w którym można naprawdę smacznie zjeść. Przy menu dostałam lekkiego oczopląsu, bo u nas na prowincyji ;) takiej kafejki niet, więc nie wiedziałam na co się zdecydować: czy na sałatki czy śniadanie, a może coś słodkiego? W końcu, po kilkukrotnej zmianie decyzji stanęło na jaglance z imbirem, rodzynkami i jabłkami z cynamonem oraz serniku jaglanym. Ponieważ zamawiałam jaglankę na wynos, a przygotowuje się ją na miejscu, a ja jeszcze chwilę potrzebowałam na załatwienie kilku spraw w okolicy, przygotowanie posiłku odroczono o tę chwilkę, by jaglanka była jak najświeższa. No co za troska o klienta i jego podniebienie! Sernik jaglany był, jak na moje gusta ciut za słodki, co jednak nie zniechęciło mnie od pożarcia caaałeego kawałka i prawie wylizania pojemniczka (gdyby nie współpasażerowie, to pewnie bym się nie powstrzymała. ;) ) Nabrałam też ochoty na zrobienie takiego w domu, na bazie jakiś orzechów i mleka roślinnego. Może na święta? Nie wiem czy wytrzymam do tego czasu...
Serce skradł mi też fakt, że pisma zaoferowane do poczytania dla tych szczęśliwców, którzy tam się stołują, dokładnie wpasowały się w moje gusta: Sens, Charaktery itd. Chciałoby się mieć takie miejsce u siebie...

poniedziałek, 24 listopada 2014

Romania - cheerful Romania

Wracam do mojego wyjazdu letniego do Rumunii. Fajnie się wspomina, miło ogląda zdjęcia. A kraj wart, wart odwiedzin. Nasza trasa wiodła przez Słowację i Węgry. Dłuuugo... Ale dałyśmy radę, ja nie kierowałam, więc ukłony dla kierowcy - chapeau bas. Kilka odsłon z wyprawy, przez kolejne dni.

SŁOWACJA: dobre wrażenie na nas zrobił tylko widok Tatr po stronie słowackiej, piękne światło, ciemne chmury deszczowe nad szczytami, wiszące mgłą nad wierzchołkami, a my w bukietach rumianku na polu, przy drodze. Potem był już tylko gorzej. Drogi źle oznakowane, a Conchita (GPS) na lokalnych drogach , regularnie wyprowadzająca nas w pole, esiczkę (jak to określił zakręt na Słowacji tubylec zapytany o drogę, co nam bardzo do gustu przypadło) robiłyśmy chyba ze trzy razy… ech… Conchita Mio. Nie kupuj nigdy! Potem się nauczyłyśmy ustawiać cholerstwo na krótkie odcinki i kontrolować z mapą. Miasta i mijane wsie na Słowacji nie zrobiły na nas dobrego wrażenia.
Levoca – przelotem z noclegiem i zwiedzaniem tylko do południa i potem dalej w drogę. Moim zdaniem ładna, bo rynek odnowiony, w jasnych pastelowych kolorach, piękne baloniki, budynki z ozdobnymi fasadami, piękne stare ramy, miasto baszt. Nie wiem jak w głębi, bo z braku czasu nie zagłębiałyśmy się w boczne uliczki. Nad miastem góruje katolicki kościół Św. Maryji, z daleka, wysoko na wzniesieniu robił niezłe wrażenie. Na miejscu okazało się, że to budowla raczej bardziej współczesna, murowana.
Węgry – miłe zaskoczenie, miasta zadbane i bardziej nowoczesne, drogi bardzo dobrze oznakowane. Tokaj po drodze – mały  z jedną uliczką sympatyczną, na której królowały lokale z naleśnikami. Nie zatrzymywałyśmy się, bo droga przed nami była daleka. Zamiast 500 km zrobiłyśmy 420 km. Długo i męcząco. 

RUMUNIA: Przyjazd  – po bardzo długiej podróży, pełnej niespodziewanych pętelek po drodze dotarłyśmy na miejsce do wsi Sapanta. Pętelek – bo krążyłyśmy na przykład po tej samej drodze, zataczając okrąg, ze trzy raz, w pewnej słowackiej wiosce. Śmiałam się, ze miejscowi zaczną nas zaraz za swoich uważać…
Wczoraj pierwsze kroki z Sapancie, po dobrze przespanej nocy, skierowałyśmy się na położony naprzeciw naszej stancji/pensjonatu, wesoły cmentarz (cheerful cementary), z grobami przyozdobionymi nagrobkami z drewna, wszystkie w tym samym stylu, przedstawiającymi  wizerunki zmarłych (namalowane) wraz z krótką ich historią, bądź opowiadającymi o ich cechach, upodobaniach czy o tym, jak umarli, często w żartobliwy sposób, z dystansem. Nie mogłyśmy jednak tego sprawdzić, bo przecież nie znamy rumuńskiego. Cmentarz robi jednak wrażenie. Zastanowiło nas dlaczego tak dużo młodych ludzi jest tu pochowanych. Jak się później dowiedziałyśmy są tu pochowani tylko ci wpływowi mieszkańcy miasta, niejako wybrani, bądź bogaci. Hm… Od rana rozległy się już na dworze głosy modlitwy i dźwięki dzwonów z kościoła na cmentarzu. Msza. Na mszy zebrali się miejscowi oraz tłumek rozkrzyczanych turystów, co stanowiło niemiły zgrzyt z toczącą się mszą. Mężczyźni stali, ubrani w białe koszule i czarne spodnie, z przodu przy ołtarzu/popie, kobiety z nimi albo na zewnątrz z dziećmi, wszystkie ubrane w tradycyjne stroje. Ten ubiór obowiązywał już najmłodsze mieszkanki wsi, kilkuletnie dzieci (dwa, trzy lata!), - te i młode kobiety ubrane na kolorowo, w spódnice kwiaciaste, trochę jak u nas na Podhalu, białe koszule i kolorowe chusty, a starsze całe na czarno, trochę strasznie. Nie wiem jak one, z kolei, wytrzymywały upał panujący na dworze.
Kościół wyznania prawosławnego, niestety w remoncie. Te remonty w kościołach zdają się ciągnąć za nami od początku naszej podróży, bo w Lewocy kościół św.  Józefa też był remontowany.
Po mszy - zakupy. Nakupiłyśmy drobiazgów, Kuz więcej, bo aż 11 glinianych talerzy, ręczna robota lokalnego sprzedawcy (przemiły mężczyzna o dobrych oczach). Ten jedenasty na wszelki wypadek, gdyby jeden z 10 się zbił :D. We wsi dużo turystów, niejednokrotnie Polacy. Dużo stoisk, częściowo z wyrobami lokalnego rękodzielnictwa, ale też made in China. Kobiety na straganach pod cerkwią – rozmowne, umęczone upałem, w głowach okrytych ciemnymi chustami, grubych ciemnych chustach.

Na drogach dużo samochodów na obcych rejestracjach, z Francji, Niemiec, Anglii, Włoch, sporadycznie z Hiszpanii. Polacy też. Jak się później dowiedziałyśmy, dużo mieszkańców wyjeżdża zagranicę do pracy. I tu przechodzimy do następnego punktu naszej wczorajszej podróży po okolicy Sapante – wsi Cervesa. Nigdy nie widziałam takiego bogactwa! Tzn. owszem, ale chodzi tu o wielkość domów, najczęściej dwie, trzy kondygnacje, wielkie przeszklone ściany, domy ciągnące się przez długość całej działki, właściwie zajmujące całą jej rozstrzeń, bez ogródka itp. Najokazalsza miała zdobione wymyślnie fasady, z rzeźbami po bokach jak w świątyni greckiej, wieczorem podświetlone i wyglądające raczej jak muzeum, a nie dom mieszkalny. Niektóre domy ozdobione przepięknymi kwiatami, zsuwającymi się naręczami z balkonów, po zbliżeniu, okazywały się …sztuczne. Wieś miała słynąć z ….hahaha… tradycyjnego wyglądu. Owszem, może zdarzyły się dwa domy, z tradycyjnymi kafelkowanymi ścianami (tak jak dom naszej gospodyni). Te kafelkowane domy były niższe i duuuużo skromniejsze. 
Postanowiłyśmy wejść do kościoła, z pięknym srebrnym dachem, wieżyczki błyszczącymi, odbijającymi się z gorącym słońcu. A tam..  goście, czekający na ślub. Nie wiedziałyśmy czy możemy wejść… ale oczywiście! Miałyśmy szczęście, bo młodzi mówili po angielsku. Dziewczyna, 23 letnia piękna ciemnooka Loredana opowiedziała nam trochę o obyczajach panujących we wsi. Ona i jej chłopak oraz chór składający się z 4 dorodnych chłopaków, czekali na parę młodą. Ceremonia miała się rozpocząć o 18 (jest niedziela!!!), ale pary młodej nie widać, choć już 18.15. Przybyli o 18.45. Panna młoda prowadzona przez swoje drużki (drużki pana i panny młodej ubrane w stroje innego koloru – współczesne), trzymające ją za dwa biało czerwone sznury, za nią pan młody również. Długo potem grzebali się przed kościołem, panna młoda została przekazana przy bramie okalającej kościół - ojcu, który przeprowadził ją pod same wejście do kościoła. Pod drzwiami znów czekali, nie wiadomo na co. Gości była garstki, choć, wesele zaplanowane było na 700 (!) osób. Wieś słynie z bogactwa (domy!), co miało swój wyraz w strojach gości. Kobiety pięknie umalowane, w strojach świecących, ozdobnych, ale nowoczesnych. Przepych. Na wsiach dziewczyny wychodzą z mąż w wieku 17 lat, w miastach trochę później – około 23,24, 25.
Nasz panna młoda była w „słusznym” wieku – 23 lat, pan młody młodszy – 20, choć zwykle raczej jest na odwrót…
Okazuje się, że mają dwa śluby – jeden w urzędzie w tradycyjnym stroju ludowym, przekazywanym z pokolenia na pokolenie, ważącym, bagatela 30 kg, drugi, na następny dzień w kościele, w białej sukni. „Nasza” panna młoda w kościele miała być księżniczką (sukienka z częścią spódnicy jak u baletnicy ale długa), a na przyjęciu ślubnym – syreną (suknia z trenem ciągnącym się po ziemi).

Domy w Crevesie – to wynik syndromu „sąsiad nie może mieć lepszego”! Prześciganie się w przepychu i wielkości. Ale ponoć ciężko na to pracują zagranicą.

Wieczorem odwiedziłyśmy restaurację – była pełna! Nie wiem czy to dlatego, że lokali takich nie ma za dużo czy jednak z ta biedą w Rumunii nie jest tak źle… Uderzyło nas, że niektóre dziewczyny przyszły do restauracji w strojach, sukniach takich jak u nas, w Polsce na wesele, czyli świecące sukienki itd. No taki to obyczaj.

Drogi, boczne - dziurawe, tu serpentynki , trzeba uważać, natomiast główne - bardzo dobre. Wsie nieoświetlone, miasta słabo. Nie widać sklepów, chyba że magizin mixt, który to dla nas stał się symbolem handlu w Rumunii, może niesłusznie, bo w dużych miastach nie zatrzymywałyśmy się, więc trudno o obiektywną ocenę.

wtorek, 4 listopada 2014

Taka sytuacja... brak gentlemen'ów...

Zauważyłam od pewnego czasu spadek uprzejmych zachowań ze strony mężczyzn. Ot, na przykład taka sytuacja: spotkanie biznesowe, bardzo nieformalne, dwóch facetów siedzi, w pozie całkiem wygodnej, żeby nie nazwać rozpostartej odchylonej, kobieta stoi obok. Faceci, co ważne, nie w wieku 18-25 lat (co też nie byłoby usprawiedliwieniem, choć można powiedzieć, że to jeszcze oseski, uczą się), lecz już w bardziej słusznym 40-55, tacy od których wymagałoby się umiejętności znalezienia się w sytuacji społecznej obejmującej obecność płci pięknej w tym samym otoczeniu. Zastanawiam się czy rzeczywiście faceci tak pojmują emancypację i równe prawa kobiet: poprzez zwolnienie z obowiązku zachowania zasad dobrego zachowania.
Albo inna sytuacja: facet, jakby pomroka ciemna na niego nagle spadła, ignorując obecność koleżanki przebywającej w tym samym pomieszczeniu, z którą jeszcze chwile temu rozmawiał, zaczyna opowiadać koledze jakie to 'laski' zobaczył po drodze i jak wyglądały, z uwzględnieniem opisu pewnych odcinków ciała. Żenujące to i śmieszne jednocześnie, bo facecik (kogucik, chciałoby się rzec), po 50, z lekką nadwagą i przerzedzonym włosiem, chciał chyba sobie dodać męskości, którą poprzez takie właśnie postępowanie zredukował do zera. Z miny p.t. 'jestem-bardzo-z-siebie-zadowolony' wnikało, że nie zdawał chyba sobie sprawy, jaki jest żałosny i po prostu niegrzeczny.

sobota, 1 listopada 2014

Tu i teraz

Najpierw pęd samochodem, by uniknąć korków, wściekając się na zmiany w ruchu, zamknięte ulice, wszystko to przedłuża dotarcie na miejsce. Wreszcie jesteśmy i nagle, przystając przy grobach najbliższych, wspominając nawet tych, których wspomnienie jest już mgliste, zatrzymujemy się w tu i teraz, w tej ciszy i spokoju, zostawiając pęd we włosach za murem. Oni mają czas, wysłuchają wszystkich naszych modlitw, narzekań i skarg, opowiadań.
Byle byśmy zobaczyli i poczuli to, co istotne i ważne, docenili tych, których przy sobie mamy, a nie to, co jeszcze musimy zdobyć.

czwartek, 30 października 2014

Medea

Medea, krwawa Medea, zrozpaczona i żądna zemsty, miotana emocjami od rozpaczy, miłości po tkliwość - wulkan! Która matka zabije swoje dzieci w zemście na niewiernym mężu, a jednak... Która nie chciałaby, by ten, który porzucił czuł ten sam ból i rozpacz, która jej rozdziera serce i wszystkie wnętrzności, rozpacz spotęgowaną beznadzieją sytuacji, bo tracąc męża, straciła też jedyne miejsce, w którym może żyć, dom, z którego zostaje wygnana, by nie zagrażać nowej rodzinie swojego byłego męża. Kto nie był w tym miejscu, ten nie wie... Kto nie doświadczył, ten nie jest w stanie pojąć siły ludzkich emocji, tej fali tsunami, którą potrafią wywołać... A Medea, czy wywołuje we mnie odrazę? Zadziwiająco nie - choć w akcie okrutnym, jakim jest pozbawienie życia swoich dzieci oraz kilku innych osób, jest sam egoizm, to jednak jakoś bliżej mi do współczucia jej, a potępienia dla Jasona. Bo ona też nie wychodzi z tej szaleńczej walki ze swym bólem zwycięsko, wcale jej te zbrodnie nie uspokajają, nie zaspokajają żądzy zemsty, a jeszcze bardziej pogrążają. Tak ją właśnie przedstawiła Helen McCrory.

Postać została zagrana wyśmienicie, nie mogłam oderwać wzroku od drżącej z emocji bohaterki, która za chwilę, pełna opanowania, wdawała się w dysputę z niewiernym mężem. A jednak, to nie Medea, a sam Jason, ten który odszedł do innej zostawiając Medeę i dwóch synów, wywołał u mnie irytację swą argumentacją dlaczego porzucił swoja rodzinę: wmawiał Medei, że to troska o byt jej i ich synów rzuciła go w ramiona młodej córki króla... I sam chyba w to nie wierzył... I nadal jej pożądał, i nadal kusił pocałunkiem... ją, którą zastaje ubraną w jego rzeczy, nadal 'ubraną' w jego zapach, we wspomnienia o nim i uczucie do niego. Ach ci przewrotni, okrutni faceci. No tak, historia nie wraca sobą, lecz ideą. Świat krąży zadziwiająco wciąż wokół tych samych motywów i wzorów zachowań.

Sztukę ogląda się trochę jak film, brak jest zapachu desek na scenie, dudnienia głosów aktorów i całej tej atmosfery teatru, jednak sama już możliwość oglądania NT rekompensuje te braki. Bo widzieć albo nie, to jednak lepiej mieć tę możliwość. Więcej o sztuce tutaj.

Ach - jeszcze chór, wykonujący przedziwny taniec, będący przedłużeniem emocji głównej bohaterki, taniec szarpany, powyginany, bez harmonii i piękna, tak jak emocje, które krążą po scenie.

Podobało mi się, że sztuka adaptowana jest to współczesnych warunków: stroje, rekwizyty, jednocześnie z pojedynczymi elementami stylizowanymi na te współczesne autorowi sztuki - jakby rozciągającymi nić porozumienia pomiędzy tymi, którzy oglądali tę sztukę dawno kiedyś, a nami współczesnymi.

I chrapkę mam na więcej...

czwartek, 9 października 2014

The National Theatre in Poland



British British Council i Multikino sprawiło mi ogromną przyjemność: jadę na Medeę wystawianą przez the National Theatre na wielkim ekranie. Idea jest taka, żeby udostępnić przedstawienia teatralne wiodących brytyjskich teatrów widowni nie tylko brytyjskiej, ale również poza granicami kraju Szekspira. Sztuki zostały nagrane przy pomocy najbardziej nowoczesnych technologii, tak, by widz miał wrażenie przebywania w prawdziwym teatrze. Jak by ktoś chciał się dowiedzieć więcej na temat tej akcji, to warto zajrzeć na British Council. Myślę, że pomysł przedni dla tych, którzy nie mają środków czy czasu, by pędzić do Wielkiej Brytanii. Life is great! :)

poniedziałek, 6 października 2014

A woman's work is never done.

Z dzieciństwa i młodości najbardziej brakuje mi takiego zatracenia w czasie, kiedy człowiek zajmował się czymś i to go pochłaniało bez reszty. Wchodził wtedy w szczególny stan, bezczasowy, kiedy nic nie istniało dookoła, tylko on i dane zajęcie - czysta kontemplacja czynności. I nie był ścigany przez myśli p.t. 'co trzeba jeszcze zrobić w zagrodzie?'. Było tylko tu i teraz.
Brakuje mi tego poczucia, że jeszcze jest czas na pochwycenie wszystkich marzeń. Teraz mam wrażenie, że  raczej wyrywam chwil kilka pomiędzy wszystkim tysiącami obowiązków.

czwartek, 2 października 2014

Dear Nation, get down to the brooms!

Daily Mail donosi, że obecnie przeznaczamy średnio 18 godzin tygodniowo na sprzątanie, podczas gdy w 1965 roku na sprzątane poświęcano 44 godziny w ciągu tygodnia. No to albo żyjemy teraz w większym brudzie albo kiedyś po prostu bardziej się w domach brudziło i stąd te ciężko przepracowane roboczogodziny. A mnie to nawet tych 18 godzin szkoda! Ile książek można w tym czasie przeczytać, spacerów zaliczyć czy filmów oglądnąć, spotkań odbyć albo się po prostu porządnie wyspać :) ! A jednak,  podążam za ogólnym trendem (pewnie raczej brytyjskim, bowiem nie sadzę, by Daily Mail pofatygowało się o badania ogólnoeuropejskie), bo... uważam że chaos w otoczeniu rodzi chaos w głowie. Tylko, jak zwykle, potrzebny jest tu złoty środek - z niczym przesadzać nie należy.
Ciekawe też czy w badaniach uwzględniono pracę wynajętych sprzątaczek....

środa, 1 października 2014

And so the story goes...

Nie wiem po co się tak zawzięcie balsamuję kremem, jeśli i tak w chwili kiedy postawię tę moją pieczołowicie posmarowaną nogę na podłogę jest ona, co najmniej namiętnie, zlizywana przez psa... To znaczy nie noga, tylko ten balsam...Też tak macie? Z psami i kremami? Wchodzi ten łobuz ze mną wszędzie, nawet do łazienki, i się jeszcze kremem-na-moich-nogach częstuje. Tak, bo ona czeka na tę chwilę, kiedy moja pieczołowicie-posmarowana-noga spocznie na podłodze, cha!, wręcz się trzęsie z niecierpliwości!

A teraz poważnie: od dawna to przeczuwałam: Jest nas za dużo. Organizacja WWF w swoim raporcie donosi, że od 1970 roku gatunku ludzkiego przybyło jeszcze raz tyle, a liczba pozostałych kręgowców zmalała... Teraz to wpadłam w panikę i obiecuję, że ja już do rosnącej liczby ludzkości ani ręki, ani innej części ciała, nie przyłożę!

wtorek, 30 września 2014

Ach ta jesień!

Ten czas przejścia: wczesnojesienne dnie są jeszcze ciepłym wspomnieniem właśnie minionego lata, jeszcze nie powiewają przeszywającym chłodem (Bogu dzięki!), choć wieczorami i porankami czuć już wilgoć burej jesieni, taką, która wciska się w każdy zakamarek garderoby i przyprawia o dreszcze. Teraz czekam na wybuch kolorów na drzewach. Trzeba się nimi nacieszyć, dopóki nie zamienią się w gołe gałęzie, z których smutno zwisają wielkie krople deszczu.

niedziela, 28 września 2014

Taka jedna zależność...

Zauważyłam jedną zależność: im ktoś jest wrażliwszy na los zwierząt, tym mniejsze zrozumienie przejawia w stosunku do losów i motywów zachowań ludzi. Częste jest też przypisywanie zachowań ludzkich i emocji zwierzętom. A zwierzęta to zwierzęta. Emocje mają, jak najbardziej, zresztą cały czas odkrywamy coraz to nowe ich przejawy, ale nadal jest to inny świat, rządzący się swoimi zasadami. Owszem, uważam, że człowiek jest też częścią świata zwierząt, a jego działania są podyktowane naszymi zaprogramowanymi w kodzie genetycznym informacjami oraz uwarunkowaniami naszej fizyczności wraz z całym układem hormonalnym często 'narzucającym' nam reakcje najbardziej pierwotne, dzięki którym przeżyliśmy w warunkach zagrożenia przez tysiąclecia. W dużej mierze wyszliśmy jednak poza reakcje czysto fizyczne i najbardziej podstawowe, stworzyliśmy cywilizację, świat zorganizowaliśmy, by działał wg naszych reguł i odpowiadał naszym oczekiwaniom.W rozpędzie podporządkowywania sobie świata tenże człowiek zapomniał tylko, że to nie on do końca wytycza reguły działania. Są, na szczęście, obszary (i to dużo), na które nie ma wpływu. Piszę 'na szczęście', bo przecież i tak uważamy w większości, że planeta jest 'nasza' i możemy z nią zrobić co chcemy... Mam na myśli zniszczenia i nadużycia dokonywane przez człowieka na Ziemi oraz bezmyślne użytkowanie dóbr naszej Planety. Przy całej wspaniałości osiągnięć cywilizacyjnych, kultury i sztuki, uczuć wyższych, które są wyznacznikiem naszego człowieczeństwa, śmiem stwierdzić, że jeszcze dużo pracy przed nami...nad sobą...i dużo pokory do przyjęcia.

No, to poleciałam z dywagacjami...

P.S. Chcę, jednakże, zaznaczyć, że jak najbardziej jestem za szacunkiem dla naszych braci mniejszych i dobrym traktowaniem zwierząt i gorąco popieram wszelkie akcje mające na celu ich ochronę przed złym i niegodziwym ich traktowaniem.

poniedziałek, 22 września 2014

Odpowiedź

Zwięzłą odpowiedź do mojego wcześniejszego zapytania odnośnie tendencji niepodległościowych w Europie przedstawił pan Tomasz Bielecki w świątecznej Wyborczej. Dziekuję :)

piątek, 19 września 2014

Scotland votes no to independence

Jednak zdecydowali na nie, choć pewnie wczoraj cała Anglia  , co tu mówić, cała Europa, wstrzymała oddech. Osobiście się cieszę z czysto egoistyczno - turystycznych pobudek. Zbyt wiele było znaków zapytania i niepewności na polu kontaktów handlowych,wspólnej waluty czy członkostwa w Unii Europejskiej, by Szkoci byli w pełni przekonani o niezależności. A i tak głosy na tak i na nie szły równo łeb w łeb. Myślę, że zwyciężył pragmatyzm i zdrowy rozsądek.
A popops Europy: Hiszpania drżała przez Katalonię z Barceloną w roli głównej, ze względu na głośne głosy dotyczące oderwania się od Hiszpanii. W Belgii tez jest niepokój związany z Walonią i Flandrią, wspominających o tendencjach separatystycznych. Czyżby jednoczenie się narodów w imię wspólnych interesów było przeżytkiem? Dlaczego dążymy tak bardzo do indywidualizmu kosztem utraty poczucia bezpieczeństwa? Przecież słabszy stanowi mniejszą siłę w jakichkolwiek negocjacjach.

 A na dworze jesień wkrada się niepostrzeżenie z coraz zimniejszymi porankami i wieczorami. Ładna jesień, z kolorowymi liśćmi i nadal słonecznymi i ciepłymi dniami.

czwartek, 18 września 2014

Grass is always greener on the other side...

Czyli inaczej: wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma. Ale takie myślenie jest też częścią losu osoby, która kiedyś mieszkała TAM, które to TAM polubiła etc. Zawsze będzie rozdarta. Zawsze będzie myśleć co TAM słychać? Bo może i TU jest OK, ale nie do końca, a TAM może mogłoby być lepiej? Ale może nie? I strach przed zmianą z TU na TAM, bo na co? TU wiem, co mam... Ale jak już się jest TAM, to cały proceder się zaczyna od nowa i ta tęsknota przebrzydła. HA! Byle wytrzymać z codziennością, walką o przetrwanie i rutyną, byle dostrzec w nich piękno i nauczyć się/znaleźć (choć to drugie sugeruje brak pracy nad własnym podejściem do życia) spokój duszy. Breath in, breath out... in... out... Trzeba zacząć planować jakiś wypad :), by nie zwariować.

wtorek, 16 września 2014

Jesteśmy trybikami?

"(...) w obecnej erze - postindustrialnej - znowu traktujemy człowieka przedmiotowo. Kryzys to przyśpieszył. Taka praca (przyp. własny: jako "kawałka maszyny") niszczy ludzi, to, co w nich najlepsze: zdolność do twórczego rozwoju." (Magazyn Świąteczny, Gazeta Wyborcza, 13-14 września 2014, rozmowa z Ewą Woydyłło-Osiatyńską).
I dalej tamże: " Wierzymy, że musimy mieć pracę, by przetrwać. Czyli co? Dokupić meble, dobrze się ubrać, zmienić samochód. Tyle że to z przetrwaniem nie ma nic wspólnego. Ale ludzie wchodzą w to jak w masło. Większość myśli: stracę pracę - zginę. Nie zginiesz. Dzisiaj naprawdę mało kto ginie z braku pracy. Będziesz po prostu robił coś innego. A twój lęk, ta zbiorowa psychoza utrwala patologię - to, ze twoja praca jest wynagradzana poniżej wartości."
Tak, jednak nasze lęki, nasza neurotyczna natura są świetną pożywką dla takiego myślenia i sprawiają, że jesteśmy bezrefleksyjnymi trybikami wielkiej maszyny i zatracamy się w rutynie dnia codziennego, bo na nic innego nie starcza już siły i czasu. A podejście 'keeping up with the Joneses" tylko to utrwala. Ciągłe porównywanie się...
Znam jednak przypadki, kiedy brak pracy mobilizuje do aktywizacji i znajdywania sił, które w nas głęboko drzemią, by coś zmienić. Jestem też pod wrażeniem rodzin, w którym jest tylko jeden żywiciel rodziny i to niekoniecznie na wysokim stanowisku, na którym zarabia się krocie. Czyli co, jednak można, a nasze potrzeby są wytworem ogólnego szaleństwa konsumpcyjnego i porównywania się z innymi?
A co z tym, którzy żyją na granicy ubóstwa?
P.S. Mówię tu o przeciętnym 'Kowalskim'. Wiem, że są osoby, które wyłamały się ze schematu, czytam o nich. Tylko co to by było, gdybyśmy wszyscy się wyłamali ze schematu? Rewolucja?
A Newsweek pisze o ENDIES: http://swiat.newsweek.pl/endies-czyli-o-biedakach-w-londynie-newsweek-pl,artykuly,347768,1.html