czwartek, 24 grudnia 2015

Merry Xmas

Niech te Święta będą czasem spędzonym z tymi, których kochacie najbardziej, czasem pojednań i wzajemnej życzliwości, zrozumienia i miłości.
Zdrowych i pogodnych Świąt!

wtorek, 22 grudnia 2015

Do you think if I put my dreams on my New Year's resolutions' list they will come true?

Są takie rzeczy, które odkłada się w nieskończoność, bo praca, rodzina, dodatkowe zajęcia i jeszcze raz: praca, rodzina itd. itp. To takie odkładanie SIEBIE na półkę, aż w końcu okazuje się, że sprawa już nieaktualna, bo marzenia się przeterminowały, priorytety zmieniły albo my dorośliśmy i już po prostu nam się nie chce.
A ja mam takie marzenie, które chciałabym kiedyś zrealizować. Rośnie we mnie od lat i zamiast słabnąć, nasila się. Po drodze zbaczałam z kursu, zajmowałam się rzeczami, które, wydawały mi się, że są TYM CZYMŚ, co sprawi, że moje życie nabierze rumieńców. Po każdym takim "odkryciu" powracałam jednak to TEGO MARZENIA. Problem w tym, że zawsze są jakieś przeszkody, a za wszelką cenę (rodziny, czasu, zdrowia, wielkiego stresu), nie chcę tego realizować.

niedziela, 20 grudnia 2015

The wine or not the wine... czyli brunet wieczorową porą - zagadka świąteczna

Tak naprawdę ani nie wino ani nie brunet, jednak alkohol jest. Ktoś zostawił dla mnie domową nalewkę wiśniową, tzn. podrzucił do domu. Akurat w owym czasie oddawałam się szałowi świątecznych zakupów, więc nalewkę przyjmowało z honorami moje dziecko-już-nie-dziecko.

Winny: mężczyzna. Wiek: starszy. Znaki szczególne: brak.

Moje dziecko-już-nie-dziecko 'przytomnie' nie zapytało nawet o inicjały. Teraz mam zagwozdkę. Była jeszcze szansa, że ten wczesny Gwiazdor pomylił adres, ale dziecko-już-nie-dziecko mówi, że kojarzy pana, ale jak? gdzie? kiedy? jaką łatkę panu przypiąć? - to już jakoś mętnie. No nic, poczekam, może się sam zgłosi po zgubę - wtedy oddam, a jeśli nie, to pewnie wypiję. Starczy na jakieś 30 lat. Przydało by się na powitanie Nowego Roku, ale do samolotu wpuszczają tylko z małą piersiówką.

No taka to zagadka świąteczno-noworoczna.

P.S. Pragnę poinformować (jakby to kogo interesowało), że jednak nie tylko Tesco o mnie pamiętało w tym roku. Dziękuję!


czwartek, 17 grudnia 2015

My wish list

Bardzo podoba mi się nazwa 'schowka' w jednej z wielkich księgarń internetowych angielskich: 'My wish list'. Tak, zdecydowanie bardziej niż 'schowek', który kojarzy mi się, z kolei, z komórką pod schodami, ciemną i stęchłą (no cóż, takie skojarzenia). Wrzucam, zatem do 'My wish list' całymi garściami. Fajne to jest, bo jako klient emocjonalny i zawsze głodny książek, już! zaraz! chciałabym wszystko mieć. Po ochłonięciu stwierdzam, że ze względu na kurczące się zapasy na koncie oraz przestrzeni w domu, to ja jednak poczekam.

Marzy, marzy mi się moja własna osobista biblioteczka! Uwielbiam książki, ich zapach, różnorodność okładek, no i oczywiści kontent. Jakby czytanie odchudzało, byłabym pewnie anorektyczką. Czytam nawet przy jedzeniu (co bardzo niezdrowe i ... tuczące, bo nie zauważam pochłanianych kalorii), co nie zawsze jest dobre też dla książki. Wartość ma dla mnie właśnie książka zmęczona, pozaznaczana, z podkreśleniami i notatkami na marginesie, bo to oznacza, że wciągnęła, poruszyła i dała do myślenia (uwielbia angielskie sformułowanie 'food for thought' - bardzo celne i obrazowe.)

W II klasie szkoły podstawowej po wyczerpaniu wszystkich dostępnych w bibliotece szkolnej bajek i baśni, rozpoczęłam przygodę z książkami bez obrazków i tak sięgnęłam po Guliwera. I odtąd poszło - bardziej czytanie i wyobrażanie sobie świata przedstawionego, co było o wiele bardziej fascynujące - jaka dowolność interpretacji - czasem nawet nie baczyłam na opisy wyglądu bohaterów - a co tam!
Uwielbiałam też odwiedzać bibliotekę publiczną, wałęsać się między regałami i wybierać z setek dostępnych tytułów.

Teraz przeniosłam się do sieci i tam buszuję. Piękne okładki przyciągają wzrok, ubolewam jednak nad tym, że często nie mogę zajrzeć do środka, bo pod ładną okładką może jednak niespecjalnie ciekawa treść się ukrywać - tego, niestety przez Internet w rodzimych księgarniach, sprawdzić nie mogę. Dlatego, w sklepie z 'My wish list' cenię bardzo możliwość wglądu - dostępne są wybrane strony, przeważnie spis treści i początek, ale to daje jakiś obraz całości.

Wybór książek jest teraz przeogromny, jednak nie zawsze to idzie z jakością. Okładki kuszą, ale często przeglądając taką książkę, piękną na zewnątrz, rozczarowuję się nie tylko treścią, ale przede wszystkim stylem pisania. No cóż, zasada działa nie tylko w przypadku książek...

Mam swoje ulubione wydawnictwa, tematykę, która z każdym rokiem jest coraz bardziej sprecyzowana - nie pochłaniam już byle czego, z szacunku dla mojego czasu - niestety, doba zawsze będzie miała 24 godziny, niezależnie od naszych życzeń.

Wiem, że takich bibliofilii jest trochę w przyrodzie. Cieszy mnie to i uważam, że świat książek drukowanych zawsze będzie istniał ze strata dla wszystkich e-booków. Nie mówię nie, bo to ogromna oszczędność miejsca.

czwartek, 10 grudnia 2015

And the winner in the Xmas card category is...

Dostałam dziś pierwszą kartkę świąteczną. Od Tesco. Otwierając ze wzruszeniem spersonalizowane życzenia, solennie obiecywałam sobie zwiększyć intensywność zakupów tamże. Poczułam się wyjątkowa. Podpisał sam menadżer lokalnego oddziału - na szczęście nie osobiście, tylko za pomocą drukarki. Biedak, zamiast zarządzać, musiałby chyba przed cały miesiąc karki podpisywać.

Tak na poważnie - dostałam wcześnej jedną kartkę i  nawet dołączony do niej prezent - osobiście namalowany pejzaż. Mam za daleką wodą koleżankę, od lat nastu, innej narodowości. Poznałyśmy się kiedyś, dawno temu, na obozie międzynarodowym. Wtedy jakoś nie zapałałyśmy do siebie płomienną sympatią. Dopiero z czasem, po początkowo rzadkiej, a z czasem coraz intensywniejszej korespondencji, rozwinęła się pomiędzy nam nić porozumienia. Cieszy mnie to, że utrzymujemy kontakt. i jednocześnie zadziwia mnie fakt, bo kto w świecie emaili pisze listy? Kto w świecie Facebooka (tak, jesteśmy znajomymi) wysyła zdjęcia? Kto w świecie smsowych życzeń na wszelkie okazje pamięta o kartce na urodziny czy święta? A my ciągle wysyłamy sobie kartki, piszemy krótkie liściki, Ona zawsze pamięta o moich urodzinach. Nie jest to możne przyjaźń typu 'soul mates', czy 'beczka soli', ale fajnie jest usłyszeć od niej parę słów o tym, jak jej się wiedzie. I wiem, że może nie dzieli ze mną swych najgłębszych zmartwień, to jednak jest mi miło, gdy wiem, że u niej jest dobrze.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

America... where are you going?

Czytając ostatnio Gazetę, przegląd spraw bieżących, moje brwi unosiły się coraz wyżej i wyżej, aż zatrzymały się około linii czoło - włosy. Amerykanie nie chcą zgodzić się na uniemożliwienia nabywania broni osobom z listy osób podejrzanych o terroryzm, tylko dlatego, że naruszałoby to ich wolność (a nuż niesłusznie są posądzani). Nie wspominając już o całkowitym zakazie jej posiadania - mimo propozycji legislacyjnych ze strony Prezydenta. A potem wszyscy się dziwią, że dochodzi do strzelanin i tak, trzeba to nazwać w ten sposób - mordów. Ciekawe czy członkowie braci strzeleckiej  broniliby swego świętego prawa do posiadania broni, jeśli by ktoś wymordował członków ich rodziny. Tak, wiem, pewnie użyliby wcześniej całego arsenału broni, która trzymają pod łóżkiem, na ścianie w sypialni czy w szopce w ogródku itd. Nie będę przytaczała argumentów z artykułu, można przeczytać tutaj. Ale po prostu ręce opadają... interes grup lobbistycznych ponad życie ludzkie. Więcej istnień ludzkich Amerykanie stracili w związku z takim atakami, aniżeli we wszystkich współczesnych wojnach. Ale to grochem o ścianę.

Czara goryczy przelała się dodatkowo przy następnej notatce prasowej. Zaraz na sąsiedniej stronie artykuł o Rosji i parasolu ochronnym rozłożonym nad członkami rodzin wysokich pracowników prokuratury - parasol, który umożliwiał masowe mordy, gwałty i bezprawie, bogacenie się na ludzkiej krzywdzie. Jako ludzkość jesteśmy jeszcze w bardzo głębokiej d.... Nadal, ponad dwieście lat po Wielkiej Rewolucji, hasłach o wolności i równości, są wśród nas równi i równiejsi. No tak, Napoleon nigdy tak naprawdę Rosji nie podbił.

Nie tylko źle się dzieje na naszym podwórku, choć i o nas jest coraz głośniej na świecie. W tym wypadku, niestety...

środa, 2 grudnia 2015

Now I know why they advertise Xmas so early - it is all about the gingerbread cake.

Melduję posłusznie, że sezon przygotowań do Świąt został rozpoczęty. Inauguracja miała miejsce w piątek w postaci ciasta piernikowego - dojrzewającego. A i tak, z w porównaniu z innymi uczestnikami akcji Święta 2015, jestem z piernikiem w tyle i zrobiłam go w ostatnim momencie. Bowiem, trzeba 6-7 tygodni, by sobie poleżał. Ha! To wypadałoby tak w okolicach Święta Zmarłych już zacząć, czyli wraz z pierwszymi reklamami w TV. Teraz już wiem, dlaczego tak wcześnie wpadają w nastrój świąteczny ;)

Ja tam nie wiem, kto, oprócz dzieciaków cieszy się na te święta, bo ja w tym roku, wcale.

Choć na 'po świętach' , to i owszem, wyczekuję - będę bowiem spędzać Nowy Rok w wyborowym towarzystwie Big Bena i aktorów przedstawienia Mr Foote's Other Leg. Co prawda czas może nieszczególnie szczęśliwy, bo jechać wprost do paszczy lwa, czyli Londynu, który usłyszał niejedne pogróżki z ust niejakich radykałów w północnej Afryki, to trochę jak stąpanie po cienkim lodzie. Chowam jednak moje strachy i obawy głęboko do kieszeni, nie myślę i nie wywołuję wilka z lasu. I zwyczajnie cieszę się.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Beyond any state of normality.

BO, czy to jest normalne, by dostać czkawki właśnie wtedy, kiedy człowiek kładzie się spać? Dodam jeszcze, że człowiek jest niezwykle zmęczony, by nie powiedzieć: pada z nóg. Potem człowiek leży z czkawką i co chwilę się budzi, a w końcu z "piosenką' na ustach wstaje i idzie do kuchni napić się wody. Taki trik, spryciarz jestem, myśli. Teraz cię mam, czkawko, zgiń, przepadnij. Sposób przekazywany z pokolenia na pokolenie - ponoć ma pomóc. NIE POMAGA! Człowiek się naprawdę męczy. W końcu jednak swoim sposobem wygrywa z szalejąca przeponą.

Ten sam człowiek, w poniedziałek rano, nakłada na siebie sukienkę na lewą stronę i tak paraduje przez kilka dobrych godzin w pracy. Na szczęście, ma długi sweter na sobie, a w biurze po weekendzie jest zimno, więc go na ten czas nie zdejmuje. To się nazywa 'szczęście w nieszczęściu".

Miłego tygodnia!

czwartek, 26 listopada 2015

Parentig is a difficult job after all.

Cóż, moje dziecko-już-nie-dziecko wyszło z propozycją, że będzie mnie dokładne informować gdzie, z kim i kiedy wychodzi, jeśli w piątek wieczór będzie mógł zostawać do 12.30. Nie, nie w południe -  w nocy! Sic! Niestety, ostatnim razem zręcznie mnie oszukało dziecko-już-nie dziecko, stąd rozmowa. Tylko, jeśli nie pozwolę, to będzie kombinować. Jak pozwolę, to będzie to brama do dalszych ustępstw. A dziecko-już-nie-dziecko ma dopiero naście lat. Co to będzie później, ja się pytam??? Ja w dziecka wieku... do tej godziny? Dziecko-już-nie-dziecko jednak po włączeniu trybu nawijania jest nie-do-zniesienia.Wtedy po prostu poddaję się, a że nie mam wsparcia, tym gorzej dla mojej konsekwencji. Sprawa jednak musi być rozwiązana, bo jutro... PIĄTEK!!!

Studenci, za to, chodzą jak w zegarku po obwieszczeniu im konsekwencji nadprogramowych nieobecności.

poniedziałek, 19 października 2015

Bits and bobs

Cudownie po weekendzie z jogą - wreszcie minął nieznośny ból odcinka piersiowego. Na nieszczęście, weekend był dwa tygodnie wcześniej, a po tygodniu ciężkiego od codzienności, odcinek piersiowy już zdążył się odezwać. Nic to, będę dalej ćwiczyć, to minie.

Jakby ktoś mnie spytał na co czekam, to bym powiedziała, że na koniec dorastania mojego dziecka. Grrrr.... to naprawdę ciężki okres. Jestem wrogiem publicznym numer jeden, chyba, że akurat zabraknie na ciuch bądź na kino, wtedy zamieniam się w skarbonkę. Do kosza poszły godziny spędzone na rozmowach i opiece w dzieciństwie. Życie mojego dziecka, zgodnie z jego pamięcią, rozpoczęło się w okresie dojrzewania, wcześniejsze lata spowiła gęsta mgła niepamięci, rzec by można za Sojką (o tej niepamięci).

Tylko z drugiej strony, tak szkoda tego mijającego czasu, mijającego na gonitwie i niezauważaniu jak mijają pory roku, jak pole za oknem z zielonego staje się żółte łanami zboża, by potem zamienić się  w ciemną zaoraną, wilgotną od deszczów pustą ziemię.

Odkąd zajęłam się nauczaniem, mój czas skurczył się do rozmiarów piłeczki pingpongowej. Ledwie starcza na przeczytanie wieczorem dwóch, trzech stron książki, a sobotnie czytanie Wyborczej poszło w las, choć odruchowo jeszcze kupuję. Cały czas się siebie pytam: po co mi to było i tym bardziej upewniam się, że jeszcze raz podjęłabym to wyzwanie. Na razie uczę się chyba razem z moimi studentami - przede wszystkim jak przełamać ich znużenie i zainteresowanie telefonią komórkową. Metody kartkówek czy wejściówek jakoś mnie brzydzą i czuć je zastraszaniem. Coś wymyślę. Muszę się tylko postarać, by nie były to, jak mawia moje dziecko, suchary. Tego też się uczę - języka dzisiejszej młodzieży. Cokolwiek by nie powiedzieć, dobrze, że tworzą nowe słowa czy nadają znaczenia starym. przynajmniej język żyje. Jakoś nie martwi mnie to. Raczej martwiłoby mnie ubóstwo słownictwa, a nie jego słowotwórczy potencjał.

Byle do ferii zimowych. w myślach planuję wyjazd. Muszę dla zachowania zdrowia psychicznego.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Lost fountain...long time ago.

Upały są obecnie tematem przewodnim każdego biurowego i nie tylko biurowego get-together. Jak zwykle, jest źle, bo - są. Gdyby nie było, też byłoby źle, taka nasza natura - wiecznych malkontentów. Faktycznie jednak, nie mam sił ruszyć się z domu, powietrze tak gęste, że można ciąć żyletką. I nawet poranne deszcze nie przynoszą ulgi.

Pamiętam w dzieciństwie, w czasie upałów, szło się na pobliskie planty, gdzie punktem centralnym była fontanna, taka szara, trochę już odrapana - jednak dla dzieciaków z okolicznych bloków - najfajniejsza. Cudownie było stanąć od strony, z której zawiewał wiatr - była szansa na to, że się człowiek załapie na chłodną mgiełkę, która zraszała i chłodziła rozpalone żarem z nieba dziecięce ciałko. Wejście do tego przybytku rozkoszy było surowo zabronione, zarówno przez przepisy porządkowe (no, ale kto o nich w wieku kilka lat wiedział, a nawet gdyby, to przecież były to tylko dla nas, dzieciaków, farmazony?), strzegących porządku publicznego mieszkańców  i spacerowiczów (oj, potrafili nieźle nieźle dać się we znaki) i wreszcie rodziców, którzy nieustannie tłumaczyli, że dziecię  może się poślizgnąć i dać nura w otchłanie brudnej i spienionej bąbelkami wody. Od czasu do czasu, pośpiesznie ściągało się starannie wyprane przez mamę długie podkolanówki i sterane bieganiem sandałki i... buch! do wody. Jaka ulga! Jaka radość! W brzuchu tysiące motylków, byle majtki zdążyły wyschnąć, zanim mama zawoła do domu na obiad albo, nie daj Boże, tata przyłapie wracając z pracy.
Ponieważ planty, a tym samym fontanna, znajdowały się po drugiej stronie ruchliwej ulicy, sama wyprawa, często bez uświadamiania o tym fakcie rodziców, była owocem zakazanym, a takie, wiadomo, smakują najbardziej!
Dziś to miejsce nadal funkcjonuje, jak przed laty, planty zostały ładnie odnowione, a fontanna odrestaurowana. Patrząc, już nie oczami dziecka, widzę miły pasaż, który jednak nie utkwiłby mi teraz w pamięci, ot, takie zwykłe miejsce przechadzek, jakich wiele. Dla mnie jednak, planty i fontanna pozostaną na zawsze zaczarowanym, słodkim wspomnieniem dzieciństwa: miejscem na granicy światów, za którym rozpościerał się inny świat, z jednej strony miasto, jego ruchliwe centrum, z drugiej zaś, otwierające wielką przestrzeń poza jego granice, pola, dla dzieciaka wtedy jak odległe krainy. Będą mi się kojarzyć z "Zaczarowaną fontanną" Heleny Bechlerowej, z serii Poczytaj mi mamo, którą namiętnie czytałam jako dziecko, z utraconym rajem, marzeniami, kiedy wszystko było jeszcze możliwe...


wtorek, 7 lipca 2015

The world turning upside down is something you don't really want.

Cierpienie nie uszlachetnia osoby cierpiącej. Raczej ją upadla. Cały cud cierpienia (brzmi jak oksymoron) polega na tym, że osoba cierpiąca poświęca się dla innych – bo to osoby wokoło niej muszą* stanąć na wysokości zadania. One mają się stać szlachetne i zapomnieć o sobie. Zapomnieć o sobie. Bo ty znikasz i te twoje małe problemiki, to nawet wstyd, że były. I twoje wątpliwości egzystencjalne, to tak naprawdę maruderstwo. Że co? Że ci źle? Nie żartuj! Rozejrzyj się dokoła! I wreszcie zobacz dalej niż czubek własnego nosa!

Tak, następuje ostra selekcja wartości i cięcie ostrym nożem, odcinanie spraw, które nie są istotne czy ważkie. 

* nie lubię słów 'muszę', 'powinnam' - raczej 'chcę', 'mogę'.

wtorek, 26 maja 2015

The only unchangable thing in our life is a change.

Ludzie nie lubią zmian. Ja też nie lubię, chciałabym by świat toczył się jak się toczy, by ludzie, którzy są z nami blisko - na zawsze obok nas pozostali. Niezmiennie. Bo to, co znam jest bezpieczne. Pewnie, że wychylam głowę poza moją comfort zone. Dzieje się to jednak kiedy ja chcę i jestem na to gotowa. Wtedy bardzo chętnie poznaję to, co nowe, bo wiąże się to z przyjemnym odkrywaniem nieznanych terenów.
Nie lubię tej zmiany, która przychodzi niespodziewanie, z zewnątrz, zaskakuje i wprowadza mętlik i chaos. Bo takie są zmiany, które przychodzą i są poza nami i naszym wpływem. Czasem wystarczy krótka chwilka i nasze życie wkracza w taką właśnie transformację i porywa nas w taniec szaleńca - bez przerw na odpoczynek. Wywraca nasze życie i tarmosi bez litości. To co było przed chwilą ważne, nagle wydaje się tak błahe i powierzchowne, że ze wstydem chowamy głowę. Życie staje się wtedy nieznośne do bólu, do krwi obgryzanych paznokci, do rozpaczy niemocy.

poniedziałek, 18 maja 2015

So you've been to the Venice Carinval then?

Jakoś nie mogłam się  zabrać za ten karnawał. Jaki jest? Kolorowy? Owszem, na ulicach najstarszej dzielnicy Wenecji co chwila można się natknąć na przebranych uczestników karnawału, o dziwo, często mówiących w obcych językach. W hotelu, w którym się zatrzymałam też przemykały damy w sukniach z minionych epok, zawadzając obszernymi biodrami o framugi drzwi, na twarzach maski. Niejednokrotnie siedząc i posilając się, widziałam takie postaci, bez masek tylko, z czarnymi obwódkami wokół oczu. Sklepy lub wypożyczalnie oferujące stroje karnawałowe to był widok równie ciekawy. Robota misterna i piękna i w niebagatelnych cenach. Naturalnie, na moście Rialto i nie tylko (niedaleko stamtąd mieścił się mój hotel), na stoiskach królowały maski made in PRC, z plastiku i sypiącym się brokatem, ale o niebo tańsze.





Wszyscy uczestnicy karnawału, którzy zdecydowali przebrać się, chętnie pozowali, zatrzymywali się, otoczeni grupką fotografujących turystów i widać było, że bycie w centrum uwagi to dla nich duża przyjemność, zwłaszcza, że maski i tak utrudniały rozpoznanie tych mieszkających w Wenecji, a przyjezdni nie musieli nawet ich zakładać... Czyż te stroje nie są piękne? Odcinają się od szarych budynków i pory roku.
Pogoda dopisywała: choć ranki były przeraźliwie chłodne, gdy Słońce było w zenicie, trzeba było ściągać czapki i szaliki, by po zachodzie lub w cieniu znów skrzętnie szukać ich po torbach i szybko zakładać. 
Turystów na zakończenie karnawału przyjechało do Wenecji całe multum, miałam  wrażenie, że przeniosłam się do jakiegoś przedziwnego kraju azjatyckiego.Turyści wpychali się w kadr, pod nogi...
Kulminacyjnym momentem były imprezy z okazji zakończenia karnawału na placu Św. Marka oraz na Arsenale, do którego władze miasta w tym roku przeniosły część uroczystości, by odciążyć główny plac miasta.
Zachwycałam się pięknym widokiem na kościół Santa Maria della Salute, zarówno od strony placu, jak i z mostu akademickiego, ale zdjęcia nie umieszczam, bo ocieram się i tak już o kicz.
Zaczarowało mnie natomiast Burano, jedna z wysepek laguny. Wzdłuż kanału ciągnęły się kolorowe domki, nawet pranie było pod kolor.

Dotarłam tam około 15, po wizycie na Murano i spędziłam tu resztę dnia i wieczór,  zaliczyłam prawie  sypanie popiołem w miejscowym kościele (bo jednak nie podeszłam do ołtarza onieśmielona włoskim tłumem). Powrót do hotelu zajął mi kilka przesiadek oraz dostarczył mnóstwo wątpliwości czy kiedykolwiek powrócę do Wenecji czy będę dryfować pomiędzy poszczególnymi przystankami wodnymi laguny...
Stare uliczki, czyli kanały oczywiście mnie oczarowały, myślę, że niewielu im się oprze, choć brakowało mi zieleni i ciepła letnich dni.





wtorek, 10 lutego 2015

There's no life without coffee

Nie umiem żyć bez kawy. Tej czarnej. Tak wiem, niezdrowa, silnie zakwaszająca, u mnie powoduje ogromny wzrost chęci do życia. Próbowałam rzucić - ból głowy przez cztery dni w tygodniu murowany i to wcale nie w pierwszym etapie odstawienia. Wygląda na to, że łączący nas związek to związek, może nie idealny (bo czyż takie istnieją?), może nawet lekko toksyczny, ale jednak na całe życie. Przynajmniej do wzrostu statystyk rozwodowych się nie przyczynię.
Momentem niemal już świętym dla mnie są sobotnie poranki, kiedy to po porządnym wysiłku na basenie, siadam przy kuchennym stole z gazetą. Zanurzam się od razu w lekturze, a obok, na palniku, dogotowuje się kawa. Hm, nie byle jaka, bo z imbirem i kardamonem. Cudny zapach przypraw zmieszanych z aromatem kawy unosi się pomiędzy kuchennymi ścianami, by powoli przenieść się i wypełnić całe domostwo. Za chwilę zawiruje w gorącej filiżance na stole. Wprowadza nastrój wczesnych sobotnich godzin, sielanki, kiedy wszyscy domownicy jeszcze śpią, nie trzeba się nigdzie śpieszyć i po prostu się jest. Ot, taki sobotni rytuał. Odwieczny.

sobota, 31 stycznia 2015

Coming to terms with your emotions in the middle of nowhere

Dochodzenie do siebie może być całkiem przyjemne: wynajdowanie zajęć, które mają odciągać myśli od sedna sprawy, np. kino, ze świetnym filmem "Dziewczynka z kotem", robienie sobie przyjemności (a co, jestem tego warta!), planowanie eskapad. Zaczyna mi się to podobać i... powoli działa.

Mamy w naszej wsi takie fajne miejsce, w którym i sztuki teatralne można zobaczyć, grają filmy raczej ambitne, i mogę też pójść na koncert grupy, o której słyszeli tylko nieliczni (albo tak mi się wydawało do czasu kiedy zobaczę pełna salę...). Nie ma tam raczej tłumów i to mi się podoba. Nie sprzedają obrzydliwego popcornu i nie śmierdzi olejem z maszyn do wyrobu tegoż, nikt mi nie siorbie colą obok. Nawet nie muszę obawiać się, że będę miała zajęte sąsiednie miejsce - mogę spokojnie położyć torbę na fotelu po mojej prawej czy lewej stronie. Chwała za takie intymne miejsca. Lubię tam chodzić, bo wiem, że tłumy mnie nie zabiją, spokojnie dostanę bilet i nie muszę nawet stać długo w kolejce, a do sali wejdę spokojnym krokiem. I nikt na mnie nie popatrzy dziwnie, że przyszłam sama.

czwartek, 29 stycznia 2015

Go with the flow

A że nie jest tak fajnie, to na pocieszenie zajadam się gorzkim kakao i nie snuję planów na przyszłość w pewnych obszarach mojego życia. Jak mi powiedziała moja przyjaciółka: go with the flow. I tego mam zamiar się trzymać. Jeśli jeszcze popracuję na wyłączeniem emocji i jakichkolwiek oczekiwań, to jazda bez trzymanki powinna przebiec całkiem bezboleśnie.

A tymczasem, przygotowania do wyjazdu trwają w nienajlepsze (hm...na razie powoli w głowie). Taaa, sama jestem ciekawa jak tam będzie i jakie to zamieszanie zrobi na mnie wrażenie. Będę po raz pierwszy, dodatkowo w takim czasie! Zacieram ręce i czekam na zmianę otoczenia. Bardzo jest mi potrzebne przewietrzenie głowy i szersza perspektywa.

wtorek, 27 stycznia 2015

Romania IX - trasa Transfogarska

Tu wystarczą tylko zdjęcia:





Zasłużony posiłek na samym szczycie trasy.

Wije się i z góry wygląda jak strumyk...


A na szczycie niespodzianka - jezioro, schronisko i ... mnóstwo stoisk i ludzi.

Takie niespodzianki po drodze...

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Trochę osobiście noworocznie

Hm... z nowym rokiem, trzeba wyrzucić to, co stare, a powitać nowe, no nie? Tylko jeśli nowe wcale a wcale nie jest radosne, to też? Pewnych ludzi nie powinno być na naszej drodze. A możne sens ich pojawienia się ujawni się później? Bo o sens tu trzeba pytać, jeśli przynoszą mętlik i zawieruchę uczuciową. No i po co mi to? Nie dość już było zawieruchy w moim życiu? Ledwo się pozbierałam, a tu znów jazda bez trzymanki, na własne życzenie w dodatku. I nie wierzę w to, że co nas nie zabije to nas wzmocni. Nie, raczej uszczupli nasze zasoby wiary w drugiego człowieka, przy okazji w siebie i nadwyręży nerwy, wgryzie się w ich wątłą jeszcze strukturę, zachwieje zaufaniem do wartości wypowiadanych słów i relacji słowa vs. czyny. A najgorsze jest to, że tak bardzo czasem chcę słyszeć pewne rzeczy, że ignoruję ostrzeżenia. Hej, hej, pobudka do życia! Twarde lądowanie - zapinać pasy!