sobota, 13 lutego 2016

One month, three capitals - city no.1

To poszalałam w styczniu. Stąd ten ciągły pęd i pośpiech. I ponowne przeziębienie.

LONDYN

Moje podróże zaczęłam od powitania Nowego Roku w London City. Ach ten Londyn, który można kochać, jednocześnie go nie cierpiąc. Lubię Londyn za jego parki i angielskość, samą kwintesencję tego, co przychodzi do głowy kiedy się pomyśli "Wielka Brytania". To też zgiełk, kolor, różnorodność, egzotyka obok tradycji, chaos, tłumy, życie kulturalnie, teatry, koncerty, po prostu stolica itd. Te tłumy mnie, niestety, odstręczają od Londynu. Szczerze współczuję mieszkańcom przepychania się wśród tysięcy turystów.

Londyn jest najzwyczajniej ładny. Przynajmniej owe symbole brytyjskości (choćby najbardziej oczywiste jak Big Ben, Houses of Parliament, Westminster Abbey itd.). I tak jak byłam do tych widoków przyzwyczajona i nie zastanawiałam się nad tym, to po odwiedzeniu innych stolic taki właśnie wniosek mi się nasunął. Tym razem udało mi się dotrzeć do miejsc, które od dawna chciałam zobaczyć:

1. Camden i Lock Market
Dotarłam tam w dzień, w którym odbywał się targ, zupełnie przypadkowo, co tym bardziej wprawiło mnie w dobry nastrój. Cudownie było przemykać (raczej przeciskać się) pomiędzy straganami. Jak zwykle, w pogoni za nowymi smakami, najdłużej spędziłam w części oferującej kuchnie w różnych części świata, od kuchni meksykańskiej, hiszpańskiej, włoskiej, żydowskiej, peruwiańskiej, argentyńskiej i Bóg wie jeszcze jakiej. Zakończyłam cudownymi kulami marcepanowymi  w posypce czekoladowej i buraczane (zdjęcie - patrz niżej). Na samo wspomnienie cieknie mi jeszcze ślinka.
Następnie obeszłam biżuterię, nabywając dwie pary kolczyków na pamiątkę. A co!

                                                           
Tak witał Camden Lock
Mniam.... i gdzie kupić mniam.... a nie jakieś shhhht

                                                          Było z czego wybierać...


2. Brick Lane
Ta ulica znajdowała się blisko mojego hotelu, a trafiłam tam najpóźniej. Od dawna nazwa kuła mnie z okładki książki Monici Ali i przyciągała. I tak oto w noworoczny poranek spacerowałam pustym chodnikiem w oczekiwaniu, aż otworzą się restauracje i inne miejsca oferujące kuchnię dalekowschodnią. Nie zawiodłam się, choć muszę przyznać, że nienawykła do ostrych przypraw, 'popłakałam' się nad obiadem. Na szczęście na deser zamówiłam boskie lashi, które ochłodziło żar ostrych hinduskich przypraw. Sprzedawca próbował mnie nabić w butelkę motając się w cenach potraw, ach nie było to miłe.
W sklepie nabyłam kilka paczek najróżniejszych przypraw, które w Polsce musiałabym wyszukiwać przez internet (potem miałam problem z domknięciem walizki).
Skosztowałam też cudownych słodyczy z Pakistanu, głównie mieszanki mleka i cukru w różnych proporcjach (jedne słodsze inne mniej) plus dodatki typu rodzynki (sztuk jeden), pistacje i inne - dla tych, którzy lubią słodycze - niebo w gębie.
Zachwyciłam się sklepami z czekoladą sprzedawaną na bloki, ręcznie wyrabianą, w nietypowych połączeniach. Co za zapach i widok, a że uwielbiam czekoladę, nie mogłam nacieszyć oczu (niestety wypadała dość drogo, więc musiałam sobie odmówić, jako że wyjazd dobiegał końca, a tym samym i fundusze).

Sama ulica jednak, ze względu na Nowy Rok, opustoszała, z kilkoma błąkającymi się przechodniami, najczęściej turystami.



                                                          Spokojna i wyludniona.
                                                      Opustoszała w Nowy Rok.
Czekoladki w roli głównej 1

                                                    Czekoladki w roli głównej 2

                                                           

3. Notting Hill i Portobell Market
Znów, planując czas w czasie wyjazdu do Londynu, zupełnie przypadkowo zaplanowałam wizytę na Notting Hill na sobotę, będąc zupełnie nieświadomą, że właśnie wtedy odbywa się Portobello Market. To ciągnące się niezliczone stragany z porcelaną, bibelotami, ubraniami, biżuterią i ..... tłumy, tłumy, tłumy Minusem był brak przyzwoitej i niedrogiej kafejki, gdzie można byłoby  zjeść lunch. no ale ba, to jest Londyn i trzeba się liczyć z cenami szybującymi pod niebo.
Już prawie opuszczając Portobello Market natknęłam się na ach.... co tu dużo mówić, przykleiłam się do stoiska ze starą biżuterią. Niestety, moja silna wola i obietnica oszczędzania pożegnała się ze mną dokładnie w tymże momencie.
Samo Notting Hill przez tłumy na ulicach nie przykuło mojej uwagi i po kilku godzinach przeciskania się pomiędzy straganami czułam ulgę opuszczając to miejsce. Myślę, że to będzie dobry powód, by następnym razem przyjechać w inny dzień, by odkryć to miejsce na nowo.