czwartek, 30 października 2014

Medea

Medea, krwawa Medea, zrozpaczona i żądna zemsty, miotana emocjami od rozpaczy, miłości po tkliwość - wulkan! Która matka zabije swoje dzieci w zemście na niewiernym mężu, a jednak... Która nie chciałaby, by ten, który porzucił czuł ten sam ból i rozpacz, która jej rozdziera serce i wszystkie wnętrzności, rozpacz spotęgowaną beznadzieją sytuacji, bo tracąc męża, straciła też jedyne miejsce, w którym może żyć, dom, z którego zostaje wygnana, by nie zagrażać nowej rodzinie swojego byłego męża. Kto nie był w tym miejscu, ten nie wie... Kto nie doświadczył, ten nie jest w stanie pojąć siły ludzkich emocji, tej fali tsunami, którą potrafią wywołać... A Medea, czy wywołuje we mnie odrazę? Zadziwiająco nie - choć w akcie okrutnym, jakim jest pozbawienie życia swoich dzieci oraz kilku innych osób, jest sam egoizm, to jednak jakoś bliżej mi do współczucia jej, a potępienia dla Jasona. Bo ona też nie wychodzi z tej szaleńczej walki ze swym bólem zwycięsko, wcale jej te zbrodnie nie uspokajają, nie zaspokajają żądzy zemsty, a jeszcze bardziej pogrążają. Tak ją właśnie przedstawiła Helen McCrory.

Postać została zagrana wyśmienicie, nie mogłam oderwać wzroku od drżącej z emocji bohaterki, która za chwilę, pełna opanowania, wdawała się w dysputę z niewiernym mężem. A jednak, to nie Medea, a sam Jason, ten który odszedł do innej zostawiając Medeę i dwóch synów, wywołał u mnie irytację swą argumentacją dlaczego porzucił swoja rodzinę: wmawiał Medei, że to troska o byt jej i ich synów rzuciła go w ramiona młodej córki króla... I sam chyba w to nie wierzył... I nadal jej pożądał, i nadal kusił pocałunkiem... ją, którą zastaje ubraną w jego rzeczy, nadal 'ubraną' w jego zapach, we wspomnienia o nim i uczucie do niego. Ach ci przewrotni, okrutni faceci. No tak, historia nie wraca sobą, lecz ideą. Świat krąży zadziwiająco wciąż wokół tych samych motywów i wzorów zachowań.

Sztukę ogląda się trochę jak film, brak jest zapachu desek na scenie, dudnienia głosów aktorów i całej tej atmosfery teatru, jednak sama już możliwość oglądania NT rekompensuje te braki. Bo widzieć albo nie, to jednak lepiej mieć tę możliwość. Więcej o sztuce tutaj.

Ach - jeszcze chór, wykonujący przedziwny taniec, będący przedłużeniem emocji głównej bohaterki, taniec szarpany, powyginany, bez harmonii i piękna, tak jak emocje, które krążą po scenie.

Podobało mi się, że sztuka adaptowana jest to współczesnych warunków: stroje, rekwizyty, jednocześnie z pojedynczymi elementami stylizowanymi na te współczesne autorowi sztuki - jakby rozciągającymi nić porozumienia pomiędzy tymi, którzy oglądali tę sztukę dawno kiedyś, a nami współczesnymi.

I chrapkę mam na więcej...

czwartek, 9 października 2014

The National Theatre in Poland



British British Council i Multikino sprawiło mi ogromną przyjemność: jadę na Medeę wystawianą przez the National Theatre na wielkim ekranie. Idea jest taka, żeby udostępnić przedstawienia teatralne wiodących brytyjskich teatrów widowni nie tylko brytyjskiej, ale również poza granicami kraju Szekspira. Sztuki zostały nagrane przy pomocy najbardziej nowoczesnych technologii, tak, by widz miał wrażenie przebywania w prawdziwym teatrze. Jak by ktoś chciał się dowiedzieć więcej na temat tej akcji, to warto zajrzeć na British Council. Myślę, że pomysł przedni dla tych, którzy nie mają środków czy czasu, by pędzić do Wielkiej Brytanii. Life is great! :)

poniedziałek, 6 października 2014

A woman's work is never done.

Z dzieciństwa i młodości najbardziej brakuje mi takiego zatracenia w czasie, kiedy człowiek zajmował się czymś i to go pochłaniało bez reszty. Wchodził wtedy w szczególny stan, bezczasowy, kiedy nic nie istniało dookoła, tylko on i dane zajęcie - czysta kontemplacja czynności. I nie był ścigany przez myśli p.t. 'co trzeba jeszcze zrobić w zagrodzie?'. Było tylko tu i teraz.
Brakuje mi tego poczucia, że jeszcze jest czas na pochwycenie wszystkich marzeń. Teraz mam wrażenie, że  raczej wyrywam chwil kilka pomiędzy wszystkim tysiącami obowiązków.

czwartek, 2 października 2014

Dear Nation, get down to the brooms!

Daily Mail donosi, że obecnie przeznaczamy średnio 18 godzin tygodniowo na sprzątanie, podczas gdy w 1965 roku na sprzątane poświęcano 44 godziny w ciągu tygodnia. No to albo żyjemy teraz w większym brudzie albo kiedyś po prostu bardziej się w domach brudziło i stąd te ciężko przepracowane roboczogodziny. A mnie to nawet tych 18 godzin szkoda! Ile książek można w tym czasie przeczytać, spacerów zaliczyć czy filmów oglądnąć, spotkań odbyć albo się po prostu porządnie wyspać :) ! A jednak,  podążam za ogólnym trendem (pewnie raczej brytyjskim, bowiem nie sadzę, by Daily Mail pofatygowało się o badania ogólnoeuropejskie), bo... uważam że chaos w otoczeniu rodzi chaos w głowie. Tylko, jak zwykle, potrzebny jest tu złoty środek - z niczym przesadzać nie należy.
Ciekawe też czy w badaniach uwzględniono pracę wynajętych sprzątaczek....

środa, 1 października 2014

And so the story goes...

Nie wiem po co się tak zawzięcie balsamuję kremem, jeśli i tak w chwili kiedy postawię tę moją pieczołowicie posmarowaną nogę na podłogę jest ona, co najmniej namiętnie, zlizywana przez psa... To znaczy nie noga, tylko ten balsam...Też tak macie? Z psami i kremami? Wchodzi ten łobuz ze mną wszędzie, nawet do łazienki, i się jeszcze kremem-na-moich-nogach częstuje. Tak, bo ona czeka na tę chwilę, kiedy moja pieczołowicie-posmarowana-noga spocznie na podłodze, cha!, wręcz się trzęsie z niecierpliwości!

A teraz poważnie: od dawna to przeczuwałam: Jest nas za dużo. Organizacja WWF w swoim raporcie donosi, że od 1970 roku gatunku ludzkiego przybyło jeszcze raz tyle, a liczba pozostałych kręgowców zmalała... Teraz to wpadłam w panikę i obiecuję, że ja już do rosnącej liczby ludzkości ani ręki, ani innej części ciała, nie przyłożę!