Długo nie pisałam, nie miałam siły, ochoty... potem wakacje. Powracam z dłuuugą relacją z wakacji w Hiszpani. Zaczynam odpodróży.
30.07.2016 sobota: Carcasonne
Francja , Narbona, Katalonia
Po dwóch dniach podróży rozpoczynamy wolniejszy etap podróż.
Wolniejszy, znaczy nadal po 100 – 200 km na dzień, ale to pestka po niemalże
2000 km na dostanie się do naszego obecnego miejsca. Zaliczyłyśmy wczoraj noc w
Beziers w samochodzie, bo nasz hotel przyjmował gości do 23, a my dotarłyśmy o
2 w nocy. Nikogo nie było na miejscu, mimo że uprzedzałyśmy, że będziemy późno w nocy na miejscu. Zadzwoniłyśmy na telefon alarmowy hotelu, a tam zaspany głos
oznajmił, że dopiero o 7 rano możemy się zameldować. Taka sytuacja zdarzyła się
też nocy poprzedniej, we Biedenbach, ale tam ktoś był i czuwał przez całą noc i
nas mógł wpuścić do środka. Zanim jednak na ten nocleg dotarłyśmy, krążyłyśmy w
lesie przez około dwie godziny.
Wcześniej jeszcze odwiedziłyśmy znajomego I., pana von M.,
w W. Pan von mieszka w pięknym domu, do którego należy kompleks budynków mieszczących m.in. stajnie. Z zawodu prawnik, teraz emerytowany, fascynuje się historią swojej
rodziny, co było tematem odwiedzin. Opowiadał ciekawie, nawet ja zrozumiałam
dość dużo po niemiecku. Towarzyszył mu jego wnuk, mały K, którego mama
pracuje na lotnisku, zasila kadrę kierowniczą, co wiąże się z podróżami po
Europie. Mały mówi oczywiście po niemiecku, ale też po angielsku (chodzi do
angielskiej szkoły), hiszpańsku (ma opiekunkę z Peru), turecku (mieszka w
Turcji), francusku (z niewiadomych powodów). Bystry chłopak.
Sam dom, mimo, że zbudowany zaledwie kilka lat temu, został
zaprojektowany na wzór dawnych dworków szlacheckich. Wystrój rustykalny, na ścianach
ryciny jakiegoś zamku (może należał do nich?), oraz portrety pani i i pana domu
z czasów młodości – piękne.
Po drodze do Bezier wstąpiłyśmy do średniowiecznego miasteczka
w Prowansji o nazwie Mirmande. Było już około 21, ale mimo zapadających ciemności,
miasteczko urzekło nas swoimi wąskimi uliczkami, malowniczym widokiem, starymi
murami domostw. Oczywiście dwie kafejki wypełnione gośćmi, słyszałam też
angielski, wszak Anglicy uwielbiają wakacje spędzać po drugiej stronie tunelu, w mniej wilgotnych i deszczowych okolicach. Nie dziwię
się. Nie znałam Francji, ale teraz już wiem, że moja lista priorytetów, jeśli
chodzi o podróże, się zmieniła i na pierwsze miejsce wysuwa się Prowansja. Byle
zwiedzanie było nieśpieszne.
Bezier zaliczyłyśmy zatem w nocy – mury średniowiecznej katedry
były wspaniale oświetlone i prezentowały się malowniczo, dumnie spoglądając ze wzgórza na miasteczko. Chciałyśmy
przespać się na placu, przy którym stał hotel, bałyśmy się jednak, że będziemy
zaczepiane przez licznych ciemnoskórych, którzy kręcili się tam w środku nocy.
Zresztą, przy próbie dostania się do hotelu, jeden z nich zatrzymał się
samochodem i zaczął coś do nas mówić. Ja oczywiście udawałam, ze studiuję z fascynacja wszelkie napisy na drzwiach hotelu, I. coś odburknęła, ale pośpiesznie się z tego miejsca ewakuowałyśmy.
Po co kusić los?
Rano zaczęłyśmy podróż nieświeże, ale nadal z ochotą do
zwiedzania - voila, przed nami Narbona. Widziałyśmy zamek w centrum miasta oraz rzekę z pięknymi donicami z przelewającym się kwiatostanem zawieszonym po obu stronach mostów.
Francuzi nie mówią ni w ząb po angielsku. To utrudnia
komunikację, bo ja na kolej nie mówię ni w ząb po francusku. Źle. Na szczęście
I. mówi trochę, więc byłysmy uratowane.
Jeśli chodzi o jazdę, I. wykonała lwią część. Ja trochę
panikowałam na autostradzie, ale w sumie nie poszło mi tak źle, oprócz tego, że
źle wjechałam do bramki na wjeździe i kierowca tira się za mną denerwował.
Rano wypiłyśmy w Narbonie dobre espresso i zjadłyśmy tarty - jedna z pomidorami kozim serem, druga z łososiem.
Teraz wybieramy się zobaczyć Carcassonne. Ja zmęczona.
Po wizycie w warownym mieście: Cudowna budowla, pięknie
zachowana, odrestaurowana, zadbana – źródło dochodu dla niejednego mieszkańca
miasta – przedmurze przepełnione małymi sklepikami z najróżniejszymi towarami.
Oczywiście zakupy z pamiątkami zrobione być musiały, a nawet skusiłyśmy na
kolczyki. Sama kamienna budowla wzniesiona na wzgórzu pięknie się prezentuje –
ma kilka pierścieni murów wokół samego zamku – prawdziwa warownia. Po wąskich
uliczkach, oprócz tłumu turystów, przechodzili się powolnym krokiem uzbrojeni w
ciężką broń żołnierze. Groźnie to wyglądało. Poza tym tłumy, tłumy, tłumy z najróżniejszych części świata – zgiełk wielojęzyczny (Polacy – sporadyczne
przypadki). Do samego zamku, w środku warownego miasta nie weszłyśmy, poprzestałyśmy na
oglądnięciu tylko górnej części miasta - Cite. Zaimponował mi stan w jakim
zamek się znajdował, widać było, że był odrestaurowany, zadbany, a części
zniszczone przez czas odbudowane. Wąskie kamienne uliczki wcinały się w
podeszwy butów, podejście pod górę ciężkie, zejście jeszcze gorsze, bolały
stopy.
W zamku usiadłyśmy najpierw na kawie i piwie, a potem na
kufelku owoców. Ceny horrendalne, ale cóż się dziwić. Kelner przyniósł nam wodę
mineralna zamiast kranówki i zapłaciłyśmy za nią 6 euro, co rozeźliło I.
Sam hotel – pokój na 3, ostatnim, piętrze, gorąco jak w
piekle, obsługa bardzo niemiła. Okno otwarte na oścież, ale i tak gorąco - od dachu bije żar, a na ulicy hałas samochodów nie dający spać. O 22 zabrakło
prądu i poszłyśmy spać.