Dziś szaroooooo.... dlatego u mnie muzycznie na początku spokojnie: Natalia Przybysz, stara płyta Kozmic Blues (nie tak do końca jednak ;) )- taka trochę Janis Joplinowska ;). Ten kawałek skradł mi serce.
Pewni muzycy przychodzą późno, ale ze zdwojoną mocą percepcji. Oto właśnie ona.
Inne moje odkrycie to Pustki. Będą gościli w mojej wsi niedługo i chyba skuszę się na koncercik. Dla samych słów pieśni warto iść. Na żywo, wiadomo, inna jakość. A tu kawałek.
Posłuchałam też Tomasza Makowieckiego i jestem zaskoczona jakie fajne ma kawałki.
Trochę młodej krwi z Wysp: Tom Odell - tu energetycznie...
I żeby tytułowej różnorodności stało się zadość, na ostatek jeszcze Kari Amirian i np. to lub to. Tak cudnie kołysze w te szarobure dni. Rozmarza. Przenosi w inną rzeczywistość. Łagodnie. Delikatnie. Chyba tu zostanę przez dłuższą chwilę...
Nie wspomnę już o Paolo Nutini, którego ostatnią płytę namiętnie słucham.
Prawdziwy misz masz, ale za to jak ciekawie! :)
wtorek, 30 grudnia 2014
sobota, 20 grudnia 2014
Trzy serca
Wszyscy o świętach a ja odpadam na tym kawałku: Distorted Angels i tym: Jealous.
Poza tym, też mało świątecznie - film "Trzy serca" reżyserii Benoit Jacquot, z rolami głównymi Charlotte Gainsbourg, Chiary Mastoianni i Catherine Deneuve oraz męskiej, Benoita Poellvoorde. To historia trójkąta miłosnego, w którym Sylvie, grana przez Charlotte Gainsbourg spotyka Marca (B. Poelvoorde), z którym spędza noc spacerując i rozmawiając o życiu (widzimy tylko krótkie fragmenty). Obydwoje na zakręcie życiowym, on po niedawnym rozpadzie związku, ona przed podjęciem ważnej decyzji życiowej, co zbliża bohaterów. Wydarzenia tej jednej nocy mogą zaważyć na przyszłym życiu Sylvie, bo od przebiegu relacji z Marc'iem uzależnia swoją decyzję odnośnie wyjazdu do Stanów ze swoim obecnym partnerem. Umawiają się na spotkanie w Paryżu, na które, z przyczyn niezależnych, Marc nie dociera... (jakoś to nudnie przewidywalne, ale na czymś opowieść trzeba zbudować). I tu zaczyna się dramat. Sylvie, wraca do swojej rodzinnej miejscowości, niewielkiego miasteczka pod Paryżem. Jest zawiedziona i zrozpaczona i te uczucia pchają ją w ramiona dotychczasowego partnera i skazują na wyjazd daleko od ukochanej siostry Sophie (Chiara Mastroianni) i matki (Catherine Denevue). W każdym razie, Sylvie znika na pewien czas z pola widzenia pozostałych bohaterów.
Po paru latach/miesiącach do akcji wkracza jej siostra, Sophie. Marc, znów przebywa w sprawach służbowych w miasteczku rodzinnym sióstr i tym razem poznaje Sophie. Nawiązuje się między nimi relacja, potem związek ze wszystkimi jego formalnymi konsekwencjami... Mamy oto gotowy materiał na dramat....
No właśnie, wątek trochę mało prawdopodobny, ale to kino i nie o to chodzi, że wszystko musi się zdarzać jak w życiu.
Jednym z elementów filmu, który do mnie przemawia, to sposób pokazania życia bez upiększeń. Jeśli się kochają, to jest to zwykły akt miłosny, bez fajerwerków, taki nawet trochę niezręczny, bez romantycznej księżycowej scenerii z filmów amerykańskich czy umięśnionych torsów kochanków. Kiedy Sophie płacze, to ma czerwone oczy i cieknie jej tez z nosa. W ogóle bohaterki nie noszą prawie makijażu, co po filmach zza oceanu jest miłą odmianą i powrotem do normalności. Nie, tu bohaterowie są zwykli i nawet po prostu nieładni, zużyci przez życie, ludzcy. Mam wrażenie, że Charlotte Gainsbourg nosi cały czas to same ubranie. Plan filmu to jedno z miasteczek z jego ładnymi uliczkami, ale też odrapanymi ścianami, pokrytymi graffiti, to też pokoje hotelowe czy mieszkanie przeciętnej francuskiej rodziny - czyli zero fajerwerków i przepychu. Jest zwyczajnie.
Czego mi brakuje to dialog pomiędzy bohaterami. Czyżby zwyczajność przejawiała się właśnie brakiem znaczącej konwersacji pomiędzy bohaterami? Następne: uczucie między siostrami. Po czy mam poznać, że siostry za sobą przepadają i są dla siebie najważniejsze? Czy po braku lojalności jednej z nich w stosunku do drugiej? Po infantylnych, histerycznych łzach Sophie, która płacze, bo siostra wyjeżdża z domu? Nie ma między nimi znaczących dialogów, za mało jest gestów świadczących o tej deklarowanej bliskości.Czy po jednej wypowiedzi Sylvie, że Sophie jest najważniejsza w jej życiu, mam w to uwierzyć? Czy bliskość przejawia się odrzuceniem przez Sylvie małego, lgnącego do niej syna Sophie i Marca, bo to ICH dziecko? Ale to dziecko jest przecież dzieckiem jej UKOCHANEJ siostry? Ilość scen z małym biegnącym do nowo poznanej cioci, by się przytulić jest śmiesznie liczna (ja bym na jego miejscu przestała po pierwszych dwóch razach, przecież to dla trzyletniego dziecka obca kobieta, którą widzi po raz pierwszy w życiu - skąd więc to uczucie ze strony chłopca, który jest ciągle odsuwany, odpychany, jak coś obrzydliwego, na co nie można nawet spojrzeć), jakby reżyser chciał na siłę pokazać ten aspekt. To kontrastuje z niedosytem przedstawienia wachlarza emocji w innych obszarach. Ja tego, niestety, nie kupuję. Brakuje mi najzwyczajniej pokazania przejawów bliskości między bohaterami.
Poza tym, Sylvie jest cały czas niezadowolona, pochmurna, rozdarta, albo niepewnością dotyczącą wyjazdu, a potem chyba niespełnionym związkiem, ale kto to wie, bo raczej z filmu się tego nie dowiadujemy. Sophie natomiast jest płacząca. Kuriozalna jest też sytuacja, w której Marc miesiącami unika ujawnienia swej tożsamości, wiedząc, że Sophie i Sylvie są spokrewnione. Ja rozumiem, bohater boi się, jest mężczyzną, który nie bardzo wie, jak poradzić sobie z sytuacją, więc brnie w beznadziejność, nawet wtedy gdy jeszcze się może wycofać (i nie wiadomo dlaczego to robi - czy bardziej z powodu uczucia do Sophie czy swojej własnej wygody i bezpieczeństwa), z nadzieją, że wszystko się poukłada, a że pewne decyzje są już podjęte i nie można nikogo zawieść czy skrzywdzić.
Chciałabym, by emocje, w sytuacji przecież tak nietypowej, były pokazane bardziej widocznie - piszę tu o swoich uczuciach, może to jest francuski sposób wyrażania uczuć. Tu wszystko jest takie jakieś niedopowiedziane - ciągnie się to niedowiedzenie przez cały film - pewne sytuacje są po prostu za długie, niecierpliwią.
Nic tez nie wiemy o przeszłości bohaterów - może to celowy zabieg - oni rozpoczynają swoje życie niejako w momencie kiedy opowieść filmowa się zaczyna. Tylko to niemłodzi już ludzie - ukształtowani, więc brak jakiegoś zaplecza informacyjnego, zastanawia. Marc, w wieku 47 lat ma niepoukładane życie osobiste, brat dosłownie ucieka od niego po weselu z Sophie. Widz musi polegać na domysłach, że poza tymi nic nie znaczącymi dialogami mimo wszystko jest coś więcej, nie dostaje niestety nawet poszlak, by można spekulować.
Dlaczego siostry są nieszczęśliwe w swoich związkach? Co powoduje, że po krótkiej znajomości z Marc'iem są gotowe rzucić wszystko, by pobiec za nim, tak naprawdę nie pokazane zostało wcale nic w nim, co mogłoby świadczyć o jego wyjątkowości.
Dom rodzinny sióstr to rodzinne obiadki u mamy, które jakoś wieją chłodem - wszyscy siedzą milczący i niezadowoleni przy stole, albo uciekają od niego. W ogóle, jakoś wszyscy są nieszczęśliwi w swoich związkach, uziemnieni w nich, bez perspektywy innego życia emocjonalnego.
I ostatecznie - kto, po jednej przegadanej nocy, wie, że to jest właśnie TO. Charlotte wie i na tym buduje swoje tęsknoty. Nie wiem, dla mnie jakiś naciągane, po latach emocje przecież wygasają, widzi się pewne sprawy ostrzej, a tu nie, ona i on wciąż pamiętają, i mimo swojej miłości siostrzanej czy małżeńskiej, brną ku swojej zagładzie moralnej i emocjonalnej.
Puenta jest jedna: facet się jak zwykle się zwija i zostawia bałagan do posprzątania kobietom.
Ciekawostką jest głos narratora, który ujawnia się gdzieś w połowie filmu, jakby zza światów i informuje widza o perspektywie czasowej. Szczerze mówiąc ten zabieg przeważył szalę mojej goryczy - głos stanowi dla mnie zgrzyt i nie pasuje zupełnie do tła filmu - jest zbyt głośny, chrypliwy, dla mnie stanowi duży dysonans, no i pojawia się ni z gruszki ni z pietruszki w środku filmu, powodując zdziwienie i pytanie - kto to opowiada. Rozumiem, gdyby na początku było jakieś wprowadzenie, wszechwiedzący narrator wprowadzający widza w świat bohaterów filmu.
Dla mnie film na nie. Po kinie francuskim spodziewałam się czegoś bardziej wyrafinowanego.
Poza tym, też mało świątecznie - film "Trzy serca" reżyserii Benoit Jacquot, z rolami głównymi Charlotte Gainsbourg, Chiary Mastoianni i Catherine Deneuve oraz męskiej, Benoita Poellvoorde. To historia trójkąta miłosnego, w którym Sylvie, grana przez Charlotte Gainsbourg spotyka Marca (B. Poelvoorde), z którym spędza noc spacerując i rozmawiając o życiu (widzimy tylko krótkie fragmenty). Obydwoje na zakręcie życiowym, on po niedawnym rozpadzie związku, ona przed podjęciem ważnej decyzji życiowej, co zbliża bohaterów. Wydarzenia tej jednej nocy mogą zaważyć na przyszłym życiu Sylvie, bo od przebiegu relacji z Marc'iem uzależnia swoją decyzję odnośnie wyjazdu do Stanów ze swoim obecnym partnerem. Umawiają się na spotkanie w Paryżu, na które, z przyczyn niezależnych, Marc nie dociera... (jakoś to nudnie przewidywalne, ale na czymś opowieść trzeba zbudować). I tu zaczyna się dramat. Sylvie, wraca do swojej rodzinnej miejscowości, niewielkiego miasteczka pod Paryżem. Jest zawiedziona i zrozpaczona i te uczucia pchają ją w ramiona dotychczasowego partnera i skazują na wyjazd daleko od ukochanej siostry Sophie (Chiara Mastroianni) i matki (Catherine Denevue). W każdym razie, Sylvie znika na pewien czas z pola widzenia pozostałych bohaterów.
Po paru latach/miesiącach do akcji wkracza jej siostra, Sophie. Marc, znów przebywa w sprawach służbowych w miasteczku rodzinnym sióstr i tym razem poznaje Sophie. Nawiązuje się między nimi relacja, potem związek ze wszystkimi jego formalnymi konsekwencjami... Mamy oto gotowy materiał na dramat....
No właśnie, wątek trochę mało prawdopodobny, ale to kino i nie o to chodzi, że wszystko musi się zdarzać jak w życiu.
Jednym z elementów filmu, który do mnie przemawia, to sposób pokazania życia bez upiększeń. Jeśli się kochają, to jest to zwykły akt miłosny, bez fajerwerków, taki nawet trochę niezręczny, bez romantycznej księżycowej scenerii z filmów amerykańskich czy umięśnionych torsów kochanków. Kiedy Sophie płacze, to ma czerwone oczy i cieknie jej tez z nosa. W ogóle bohaterki nie noszą prawie makijażu, co po filmach zza oceanu jest miłą odmianą i powrotem do normalności. Nie, tu bohaterowie są zwykli i nawet po prostu nieładni, zużyci przez życie, ludzcy. Mam wrażenie, że Charlotte Gainsbourg nosi cały czas to same ubranie. Plan filmu to jedno z miasteczek z jego ładnymi uliczkami, ale też odrapanymi ścianami, pokrytymi graffiti, to też pokoje hotelowe czy mieszkanie przeciętnej francuskiej rodziny - czyli zero fajerwerków i przepychu. Jest zwyczajnie.
Czego mi brakuje to dialog pomiędzy bohaterami. Czyżby zwyczajność przejawiała się właśnie brakiem znaczącej konwersacji pomiędzy bohaterami? Następne: uczucie między siostrami. Po czy mam poznać, że siostry za sobą przepadają i są dla siebie najważniejsze? Czy po braku lojalności jednej z nich w stosunku do drugiej? Po infantylnych, histerycznych łzach Sophie, która płacze, bo siostra wyjeżdża z domu? Nie ma między nimi znaczących dialogów, za mało jest gestów świadczących o tej deklarowanej bliskości.Czy po jednej wypowiedzi Sylvie, że Sophie jest najważniejsza w jej życiu, mam w to uwierzyć? Czy bliskość przejawia się odrzuceniem przez Sylvie małego, lgnącego do niej syna Sophie i Marca, bo to ICH dziecko? Ale to dziecko jest przecież dzieckiem jej UKOCHANEJ siostry? Ilość scen z małym biegnącym do nowo poznanej cioci, by się przytulić jest śmiesznie liczna (ja bym na jego miejscu przestała po pierwszych dwóch razach, przecież to dla trzyletniego dziecka obca kobieta, którą widzi po raz pierwszy w życiu - skąd więc to uczucie ze strony chłopca, który jest ciągle odsuwany, odpychany, jak coś obrzydliwego, na co nie można nawet spojrzeć), jakby reżyser chciał na siłę pokazać ten aspekt. To kontrastuje z niedosytem przedstawienia wachlarza emocji w innych obszarach. Ja tego, niestety, nie kupuję. Brakuje mi najzwyczajniej pokazania przejawów bliskości między bohaterami.
Poza tym, Sylvie jest cały czas niezadowolona, pochmurna, rozdarta, albo niepewnością dotyczącą wyjazdu, a potem chyba niespełnionym związkiem, ale kto to wie, bo raczej z filmu się tego nie dowiadujemy. Sophie natomiast jest płacząca. Kuriozalna jest też sytuacja, w której Marc miesiącami unika ujawnienia swej tożsamości, wiedząc, że Sophie i Sylvie są spokrewnione. Ja rozumiem, bohater boi się, jest mężczyzną, który nie bardzo wie, jak poradzić sobie z sytuacją, więc brnie w beznadziejność, nawet wtedy gdy jeszcze się może wycofać (i nie wiadomo dlaczego to robi - czy bardziej z powodu uczucia do Sophie czy swojej własnej wygody i bezpieczeństwa), z nadzieją, że wszystko się poukłada, a że pewne decyzje są już podjęte i nie można nikogo zawieść czy skrzywdzić.
Chciałabym, by emocje, w sytuacji przecież tak nietypowej, były pokazane bardziej widocznie - piszę tu o swoich uczuciach, może to jest francuski sposób wyrażania uczuć. Tu wszystko jest takie jakieś niedopowiedziane - ciągnie się to niedowiedzenie przez cały film - pewne sytuacje są po prostu za długie, niecierpliwią.
Nic tez nie wiemy o przeszłości bohaterów - może to celowy zabieg - oni rozpoczynają swoje życie niejako w momencie kiedy opowieść filmowa się zaczyna. Tylko to niemłodzi już ludzie - ukształtowani, więc brak jakiegoś zaplecza informacyjnego, zastanawia. Marc, w wieku 47 lat ma niepoukładane życie osobiste, brat dosłownie ucieka od niego po weselu z Sophie. Widz musi polegać na domysłach, że poza tymi nic nie znaczącymi dialogami mimo wszystko jest coś więcej, nie dostaje niestety nawet poszlak, by można spekulować.
Dlaczego siostry są nieszczęśliwe w swoich związkach? Co powoduje, że po krótkiej znajomości z Marc'iem są gotowe rzucić wszystko, by pobiec za nim, tak naprawdę nie pokazane zostało wcale nic w nim, co mogłoby świadczyć o jego wyjątkowości.
Dom rodzinny sióstr to rodzinne obiadki u mamy, które jakoś wieją chłodem - wszyscy siedzą milczący i niezadowoleni przy stole, albo uciekają od niego. W ogóle, jakoś wszyscy są nieszczęśliwi w swoich związkach, uziemnieni w nich, bez perspektywy innego życia emocjonalnego.
I ostatecznie - kto, po jednej przegadanej nocy, wie, że to jest właśnie TO. Charlotte wie i na tym buduje swoje tęsknoty. Nie wiem, dla mnie jakiś naciągane, po latach emocje przecież wygasają, widzi się pewne sprawy ostrzej, a tu nie, ona i on wciąż pamiętają, i mimo swojej miłości siostrzanej czy małżeńskiej, brną ku swojej zagładzie moralnej i emocjonalnej.
Puenta jest jedna: facet się jak zwykle się zwija i zostawia bałagan do posprzątania kobietom.
Ciekawostką jest głos narratora, który ujawnia się gdzieś w połowie filmu, jakby zza światów i informuje widza o perspektywie czasowej. Szczerze mówiąc ten zabieg przeważył szalę mojej goryczy - głos stanowi dla mnie zgrzyt i nie pasuje zupełnie do tła filmu - jest zbyt głośny, chrypliwy, dla mnie stanowi duży dysonans, no i pojawia się ni z gruszki ni z pietruszki w środku filmu, powodując zdziwienie i pytanie - kto to opowiada. Rozumiem, gdyby na początku było jakieś wprowadzenie, wszechwiedzący narrator wprowadzający widza w świat bohaterów filmu.
Dla mnie film na nie. Po kinie francuskim spodziewałam się czegoś bardziej wyrafinowanego.
czwartek, 18 grudnia 2014
Romania VIII - zamek Peles
Rano budzi nas ten sam strumień, który wieczorem śpiewał nam do snu. Otwieramy okno i wpuszczamy chłodne, poranne powietrze. Pogoda deszczowa.
Idziemy na śniadanie na parter, do dużej sali restauracyjnej. Nie imponuje nam wyglądem, ale humor poprawia nam karta dań. Jest z czego wybierać, a jedzenie jest smaczne. Porozumiewamy się więcej na migi niż po angielsku, ale najważniejsze, że dostajemy to, co chcemy.
Celem naszego dzisiejszego dnia jest zamek Peles. Ach, cóż to za zamek! Ale po kolei... wdrapujemy się brukowaną drogą, osłoniętą starymi, liściastymi drzewami.Po drodze nie omieszkam się posilić dorodnymi malinami i jeżynami, które sprzedają sympatyczne Rumunki i Rumunów.
Kiedy docieramy do zamku, pieję z zachwytu. Mniej mi się podoba długa kolejka po bilety i potem do wejścia. Czas zabijamy oglądając dzieciniec zamku i obserwując wielonarodową mieszankę w kolejce. Przed nami zniecierpliwione i gotowe do ataku Rosjanki, chcą szturmować bramę, w przypadku niewpuszczenia ich do środka. Zaraz potem - Amerykanie, spokojnie czekający na swoja kolej. Po ponadgodzinnym oczekiwaniu wchodzimy, a właściwie wtłaczamy się do środka, wraz z pozostałymi 20-30 osobami z naszej grupy. Naszym oczom ukazują się wnętrza pełne przepychu i bardzo kunsztownej snycerki. Ja, naturalnie, najchętniej zostałabym, w pięknej, całej w drewnie bibliotece, ale cóż, trzeba iść dalej. Zamek jest całkowicie odnowiony i od razu umieszczam go na pierwszym miejscu zamków przeze mnie odwiedzonych.
Od przewodniczki dowiadujemy się trochę o historii zamku, potem każdej z sal czy eksponatach zawieszonych w niektórych z nich. Na mnie robi wrażenie wystawa broni, od mieczy, szabli , po broń palną. Wszystko to starannie powieszone, tworzy piękna mozaikę, z daleka wyglądającą bardziej jak wzór niż śmiercionośna broń.
Po wyjściu z zamku, kierujemy się jeszcze do przyzamkowego ogródka. Tu zastaje nas ulewa, przed która chronimy się najpierw pod drzewami, a potem w restauracji, pałaszując syty czekoladowy tort Peles i wypijając ciepłą herbatę.
Do hotelu wracamy, sic!, taksówką, bo nie chce przestać padać. Jemy dobry obiad i wyjeżdżamy w dalszą drogę, przez Tragoviste i Pitresti, w kierunku trasy Tranfogarskiej. Na dziś nie mamy noclegu, więc trochę się martwimy. I słusznie. Mijamy Curtea de Arges, a w niej piękną cerkiew (zamknięta, ale z zewnątrz jest też imponująca), gdzie zabawiamy zbyt długo i zastajemy bramę wyjazdową zamkniętą na wielka kłódkę. Musimy szukać innego wyjazdu, jesteśmy spanikowane. Nie chcemy spędzić nocy w samochodzie. W końcu udaje nam się dotrzeć do innej bramy, przy której stróż otwiera nam wrota do wolności. Naszym celem teraz jest znalezienie noclegu. Jak się okazuje nie jest to takie proste, bo Kuz nie podobają się kolejne odwiedzane po drodze miejsca. Musimy zawrócić, bo po drodze coraz mniej pensjonatów. Lądujemy ostatecznie w Curtea de Arges, na obrzeżu miasta.
Idziemy na śniadanie na parter, do dużej sali restauracyjnej. Nie imponuje nam wyglądem, ale humor poprawia nam karta dań. Jest z czego wybierać, a jedzenie jest smaczne. Porozumiewamy się więcej na migi niż po angielsku, ale najważniejsze, że dostajemy to, co chcemy.
Celem naszego dzisiejszego dnia jest zamek Peles. Ach, cóż to za zamek! Ale po kolei... wdrapujemy się brukowaną drogą, osłoniętą starymi, liściastymi drzewami.Po drodze nie omieszkam się posilić dorodnymi malinami i jeżynami, które sprzedają sympatyczne Rumunki i Rumunów.
Kiedy docieramy do zamku, pieję z zachwytu. Mniej mi się podoba długa kolejka po bilety i potem do wejścia. Czas zabijamy oglądając dzieciniec zamku i obserwując wielonarodową mieszankę w kolejce. Przed nami zniecierpliwione i gotowe do ataku Rosjanki, chcą szturmować bramę, w przypadku niewpuszczenia ich do środka. Zaraz potem - Amerykanie, spokojnie czekający na swoja kolej. Po ponadgodzinnym oczekiwaniu wchodzimy, a właściwie wtłaczamy się do środka, wraz z pozostałymi 20-30 osobami z naszej grupy. Naszym oczom ukazują się wnętrza pełne przepychu i bardzo kunsztownej snycerki. Ja, naturalnie, najchętniej zostałabym, w pięknej, całej w drewnie bibliotece, ale cóż, trzeba iść dalej. Zamek jest całkowicie odnowiony i od razu umieszczam go na pierwszym miejscu zamków przeze mnie odwiedzonych.
Od przewodniczki dowiadujemy się trochę o historii zamku, potem każdej z sal czy eksponatach zawieszonych w niektórych z nich. Na mnie robi wrażenie wystawa broni, od mieczy, szabli , po broń palną. Wszystko to starannie powieszone, tworzy piękna mozaikę, z daleka wyglądającą bardziej jak wzór niż śmiercionośna broń.
Po wyjściu z zamku, kierujemy się jeszcze do przyzamkowego ogródka. Tu zastaje nas ulewa, przed która chronimy się najpierw pod drzewami, a potem w restauracji, pałaszując syty czekoladowy tort Peles i wypijając ciepłą herbatę.
Do hotelu wracamy, sic!, taksówką, bo nie chce przestać padać. Jemy dobry obiad i wyjeżdżamy w dalszą drogę, przez Tragoviste i Pitresti, w kierunku trasy Tranfogarskiej. Na dziś nie mamy noclegu, więc trochę się martwimy. I słusznie. Mijamy Curtea de Arges, a w niej piękną cerkiew (zamknięta, ale z zewnątrz jest też imponująca), gdzie zabawiamy zbyt długo i zastajemy bramę wyjazdową zamkniętą na wielka kłódkę. Musimy szukać innego wyjazdu, jesteśmy spanikowane. Nie chcemy spędzić nocy w samochodzie. W końcu udaje nam się dotrzeć do innej bramy, przy której stróż otwiera nam wrota do wolności. Naszym celem teraz jest znalezienie noclegu. Jak się okazuje nie jest to takie proste, bo Kuz nie podobają się kolejne odwiedzane po drodze miejsca. Musimy zawrócić, bo po drodze coraz mniej pensjonatów. Lądujemy ostatecznie w Curtea de Arges, na obrzeżu miasta.
wtorek, 16 grudnia 2014
Romania VII - Rasnov i Brasov
Wyjeżdżamy z Bran i oto natykamy się na wznoszący się na wzgórzu zamek Rasnov. Nie, tego przepuścić nie możemy! Zostawiamy samochód na parkingu u podnóża góry i ciuchcią jedziemy pod zamczysko. To ruiny, ale jakie piękne. Szczegółowo je zwiedzamy i znów w drogę - do Brasova!
Plan nasz jest dość ambitny. Do Brasova docieramy późnym popołudniem, krążąc po mieście i szukając wjazdu do starej części miasta. W ogóle, niewielkie odcinki, ze względu na średni stan dróg pobocznych, pokonujemy w długim czasie i ciągle musimy się śpieszyć. Jest gorąco, jesteśmy zmarnowane tym upałem.
Brasov to duże, ponad stutysięczne miasto, jak informuje nas pani, od której kupujemy magnesy na lodówkę z wizerunkiem miasta. Na rynek prowadzi szeroki deptak, ze sklepami po obu stronach, otwartymi do późna wieczorem, a po środku rościągają się wzdłuż całej ulicy ogródki wiedeńskie zapełnione gośćmi. Wszystkie mają takie same parasole, co daje wrażenie ładu i porządku. Rynek to ogromny plac, odrestaurowany, z ratuszem po środku, fontannami i znów licznymi ogródkami wiedeńskimi, wszystkimi w tym samym stylu - co za wyborny pomysł!
W narożniku placu jakby 'pęknięcie', które prowadzi do słynnej Czarnej Katedry - obowiązkowy punkt na mapie turystycznej. Niestety, zamknięta. Obchodzimy więc rynek dookoła i siadamy, by się posilić. Kuz zamawia swoje ulubione piwo Ciuc i już wszystko jest OK. Zaraz potem wskakujemy do samochodu i podążamy do Sinai.
Docieramy późno, zaczynam się już do tego przyzwyczajać. Nasz hotel, Stavlar, jest dość sędziwy, ma klimat starego domu sanatoryjnego. Dostajemy pokój na szczytowym , trzecim, piętrze. Po drodze ciągną się długo wysokie schody. Ciężko wdrapać się z bagażami. Za to tuż obok budynku wartko biegnie strumień, później będzie nas błogo usypiać swoim szumem. Powietrze rześkie, świeże i pobudzające. Oddychamy pełną piersią. Przyjemnie.
Sama Sinaia nie wydaje się nam warta zwiedzania - to kompleks domów wypoczynkowych, pensjonatów i hoteli, podobnie ja u nas w górskich rejonach.
Wieczorem padamy dosłownie na łóżka i zasypiamy.
Plan nasz jest dość ambitny. Do Brasova docieramy późnym popołudniem, krążąc po mieście i szukając wjazdu do starej części miasta. W ogóle, niewielkie odcinki, ze względu na średni stan dróg pobocznych, pokonujemy w długim czasie i ciągle musimy się śpieszyć. Jest gorąco, jesteśmy zmarnowane tym upałem.
Brasov to duże, ponad stutysięczne miasto, jak informuje nas pani, od której kupujemy magnesy na lodówkę z wizerunkiem miasta. Na rynek prowadzi szeroki deptak, ze sklepami po obu stronach, otwartymi do późna wieczorem, a po środku rościągają się wzdłuż całej ulicy ogródki wiedeńskie zapełnione gośćmi. Wszystkie mają takie same parasole, co daje wrażenie ładu i porządku. Rynek to ogromny plac, odrestaurowany, z ratuszem po środku, fontannami i znów licznymi ogródkami wiedeńskimi, wszystkimi w tym samym stylu - co za wyborny pomysł!
W narożniku placu jakby 'pęknięcie', które prowadzi do słynnej Czarnej Katedry - obowiązkowy punkt na mapie turystycznej. Niestety, zamknięta. Obchodzimy więc rynek dookoła i siadamy, by się posilić. Kuz zamawia swoje ulubione piwo Ciuc i już wszystko jest OK. Zaraz potem wskakujemy do samochodu i podążamy do Sinai.
Docieramy późno, zaczynam się już do tego przyzwyczajać. Nasz hotel, Stavlar, jest dość sędziwy, ma klimat starego domu sanatoryjnego. Dostajemy pokój na szczytowym , trzecim, piętrze. Po drodze ciągną się długo wysokie schody. Ciężko wdrapać się z bagażami. Za to tuż obok budynku wartko biegnie strumień, później będzie nas błogo usypiać swoim szumem. Powietrze rześkie, świeże i pobudzające. Oddychamy pełną piersią. Przyjemnie.
Sama Sinaia nie wydaje się nam warta zwiedzania - to kompleks domów wypoczynkowych, pensjonatów i hoteli, podobnie ja u nas w górskich rejonach.
Wieczorem padamy dosłownie na łóżka i zasypiamy.
środa, 10 grudnia 2014
Romania VI - Bran
Nie mogę spać, z łóżka uciekam już około 6 rano, wychodzę z psiakiem, potem odwiedzam restaurację w naszym hotelu na kawę i nadgonienie notatek z podróży. Obsługa pozostawia wiele do życzenia. Mam wrażenie, że przychodzi z trudem. Nie czuję
się gościem, lecz intruzem, może to jednak za wczesna pora? Angielski kelnerek jest niestety kiepski. Na śniadanie zamawiam popularne
w Rumunii ‘vegatable stew = zasusca’,
tu z czerwonej papryki i pomidorów (lokalnych warzyw). Pałaszuję z trzema
kromkami puchatego sztucznego chleba. Nie mają czym się chwalić w zakresie
piekarnictwa. Chleb jest niedobry.
Dziś zapanowany jest Bran Castale i Braszów, a przy dobrych wiatrach
Prejmer.
Do zamku mamy blisko, zaledwie dwie ulice od hotelu. Dlatego nie śpieszymy się. Ze względu na nasze plany, chcemy jednak sprawę załatwić od rana, by potem udać się w dalszą trasę. Niestety, nie jest nam dane - zamek w poniedziałki czynny jest od 12, a my jesteśmy tam dużo wcześniej. Kasa jest zamknięta. Kiedy docieramy potem na miejsce, po zwiedzeniu targowiska na placu przed zamkiem (to prawdziwy jarmark - od pysznych lokalnie produkowanych serów (kupujemy na drogę ) i nalewek (nie kupujemy, bo w plastikowych butelkach), z morzem turystycznych gadżetów, takich jak kubki, chusty, zabawki prosto z Chin itd. itp.) czeka na nas kolejka na kilkadziesiąt osób. Jesteśmy przerażone. Kuz udaje się 'złapać' rodaków i w ten sposób skracamy czas oczekiwania na wejście. A wejście tanie nie jest....
Zamek jest imponujący i mnie się podoba. Nie podobają nam się jednak tłumy... Wycieczka Japończyków to wchodzi, to znów schodzi ze stopni prowadzących do drzwi zamku, robiąc sobie setki zdjęć i uniemożliwiając wejście innym zwiedzającym. Ludzie tłoczą się jak mrówki, torując swobodny przepływ tej masy ludzkiej na każdym kroku, najpierw do samego wejścia, potem przejście z sali do sali. Idziemy krok za krokiem w długim korowodzie, w niekończącej się kolejce. Nie tak sobie to wyobrażałyśmy. Zamek, mimo to, wart jest zwiedzenia, to takie must see i koniec. Mnie zachwycają krużganki i wewnętrzny, malutki dziedziniec.
W końcu uciekamy od tłumów i z samego Bran. W drogę!
W końcu uciekamy od tłumów i z samego Bran. W drogę!
wtorek, 9 grudnia 2014
Romania V - cheile Bicaz, on the way to Sighişoara
Po leniwym i długim poranku, serdecznie żegnamy się z gospodarzami i
wyruszamy koło południa w drogę. W najbliższym dużym mieście, Gura Humorlui,
trafiamy na przemiłego weterynarza, który bada psiaka i daje jej płyn na
robaki.
Potem kierujemy się na wąwóz (cheile) Bicaz, położony na Mołdawii Rumuńskiej.
Jestem zmęczona i źle planuję drogę(Kuz mówi o rzece, a chodzi o jezioro), i omijamy, jak nam się wydaje, Lacu
Roşa, Jezioro Czerwone, powstałe w 1837 r. wskutek osunięcia się zbocza
górskiego, które oddzieliło rzekę i powstałe zagłębienie napełniło się wodą,
zalewając przy tym kawałek lasu. Dlatego z tafli jeziora wynurzają się ponoć
czubki sosen. Koniecznie chcemy je zobaczyć, więc nadrabiamy drogi i z miejscowości
Bicaz kierujemy się na północ. Mijamy ogromna tamę i zatrzymujemy się nad wodą,
robiąc znów zakupy i oglądając mało ciekawy zbiornik wodny, zabrudzony
butelkami. Karmimy też bezpańskiego psa, który prawie wyrywa mi jedzenie z
ręki. Spoglądając ponownie na mapę, dostaję ataku śmiechu, bo.... oglądałyśmy nie
to jezioro. Wszystko to jednak sprawia, że do wąwozu Bikaz docieramy dopiero kiedy
zapada zmierzch. Jest przepiękny i nawet w świetle wieczornym wywiera
niesamowite wrażenie. Ogromne, nagie, białe skały ciągną się wzdłuż drogi,
przytłaczają nas swym ogromem i sprawiają, że czujemy się małe i bezsilne. Żal
nam wyjeżdżać z tego miejsca i już kombinujemy, jak przeorganizować plan
podróży, bo zobaczyć wąwóz jeszcze raz, tym razem w świetle dziennym. Do
Sighişoary mamy jeszcze niespełna 200 km, a ma dworze jest ciemno. Znów jedziemy
po ciemku. Jesteśmy coraz bardziej zmęczone, drogą i psem. Conchita zwodzi nas
znowu, bo wybieramy za długą trasę zamiast jechać główną drogą jedziemy boczną,
całkiem przyzwoitą ze względu na nawierzchnię, ale niestety niezbyt lubianą
przez Conchitę, bo raz po raz głupieje, a my z nią. Jedziemy i jedziemy,
wysadzając psa na dwór w najmniej oczekiwanych i dogodnych dla parkowania
momentach. Nie chcemy mieć jednak bałaganu w samochodzie. Za wąwozem rozciągają
się nagle pola, namalowane różnymi odcieniami zieleni. Napotykamy coraz mniej monastyrów,
charakterystycznych dla Bukowiny, a budynki powoli przypominają te nasze, w Polsce, rynny wzdłuż wykończone są pięknymi haftami, srebrno-metalowymi dachami, z wierzchołkami
w kształcie misternie wykonanej korony. Przy każdym domu jest studnia, z
przykryciem, pasującym do zdobień dachów. Bramy domostw coraz rzadziej ozdobne,
raczej proste. Na drogach mijamy nadal dużo furmanek, pełnych siana, na przydrożnych polach dostrzegamy ludzi grabiących dużymi drewnianymi grabiami siano, licznych mężczyzn z kosami podążającymi do miejsca pracy.
Kiedy zapada zmierzch na ulicy pojawiają się watahy psów. Boimy się ich.
Trzeba też uważać na nieoświetlonych pieszych, rowerzystów czy wspomniane
furmanki ciągnione przez konie. Widzimy wiele kotów,
rozjechanych przez samochody. Kiedy zatrzymujemy się na przystanku z psiakiem,
w środku wsi, mam wrażenie że w pewnym momencie na drodze widzę wielkiego psa,
który truchtem biegnie w moim kierunku. W pośpiechu wsiadam do samochodu,
ciągnąc za sobą szczeniaka. Boję się. Wielki pies jednak nagle znika. Już sama nie wiem
czy był to wytwór mojej wyobraźni, czy nie, choć dałabym sobie rękę uciąć, że go
widziałam…. Jesteśmy jednak po opowieściach o wilkołakach i wampirach,
wkraczamy w końcu na teren Transylwanii, jedziemy w środku nocy wśród ciemnych,
nieoświetlonych lasów, więc temat sam przez się się nasuwa…
Do Vila Franca docieramy, bagatela, o 1.30 w nocy, przez ostatnie 50 km
raczej śpiąc niż kontrolując co się dzieje. Padamy zmęczone i śpimy do 9
rano.
Mamy zaplanowany luźny dzień.
Rankiem Sighişoara uderza mnie swoim pięknem. Stare miasto
jest małe, pełne turystów, ale po szarych i mało ciekawych czy nieodnowionych i
ciągle pamiętających komunistyczny design miastach mijanych po drodze, krzyczy
kolorowymi budynkami. Od razu trafiamy na starówkę oraz plac z wieżą zegarową z
ładnymi figurkami. Tam siadamy na jedzenie i odpoczywamy. Jest gorąco.
Ludzie nas zaczepiają – szczeniak przyciąga uwagę. Kuz kupuje od starowinki bukiet kwiatów i daje
jej 20 lei, ta w zamian daje jej jeszcze trzy takie bukiety. Oj, dobre serce ma
ta Kuz.
W ciągu dnia zwiedzamy szkołę z 1619 roku - pierwszą w mieście - zbudowaną
dla niemieckich osadników. W sali, chyba z XIX wieku: na stole niemieckie podręczniki do chemii, matematyki, po bokach sali ustawione są eksponaty do lekcji przyrody itd.
Do szkoły prowadzą bardzo strome, zadaszone, drewniane schody, tworzące ciemny tunel. Zostały zbudowane dla dzieci, by te mogły dotrzeć do szkoły bardziej bezpośrednią trasa i ominąć okrężną, śliską drogę. My zaliczamy obydwie i bardzo nam się podoba ta okrężna,
brukowa, biegnąca obok cmentarza.Wstępujemy tam. Mnóstwo tu nagrobków z niemieckimi nazwiskami.
Transylwania to wg przewodnika ‘wielonarodowa mieszanka etniczna’. Oprócz oczywiście rodzimych Rumunów, są potomkowie Niemców (Sasów, przybyłych na te tereny kilkaset late temu), są tu też społeczności węgierskie.
Następny dzień mija na zwiedzaniu okolicy. Przedtem jednak pijemy kawę i ja
wyruszamy na poszukiwanie piekarni, by kupić drożdżówki na śniadanie. Płonne
moje nadzieję, bo piekarnia w sobotę jest…nieczynna!
Następnie wybieramy kierunek Aţel, a po drodze napotykamy na środku głównej
drogi konia! Miejscowi mijają go szybko, nie zważając na to, że może im wpaść
pod samochód albo raczej na... Z przydrożnego przystanku zabieramy starowinkę z
wielką i ciężką torbą. Wsiada bez oporów! Próbujemy nawiązać konwersację, ale
pani mówi tylko po rumuńsku. Za pomocą naszych czterech rumuńskich słówek dowiadujemy się, że ma wnuka w Sibiu, który jest lekarzem. Babcia każe się podwieźć pod dom z machina roşa (próbujemy się zatrzymać kilka kroków
wcześniej, jednak starowinka dobrze wie, czego chce). W Aţel z daleka oglądamy
warowny kościół, brama zamknięta jest na trzy spusty. Boimy się
wysiadać, bo kręcą się jakieś wiejskie typy, nie mamy zaufania. Uciekamy.
Mieszkańcy tutejszych wsi ubrani już bardziej po europejsku, tzn.
nowocześnie. Miasteczka podobne zabudową do węgierskich, są skromniejsze i
tylko z rzadka mają zdobienia. W niektórych wręcz tynk spada ze ścian, inne
pomalowane są na żywe kolory. Studnie nie rzucają się w oczy wcale. Mieszkańcy
raczej ciemnowłosi i i ciemnoskórzy.
Teraz kierujemy się na Mesiaş. To dość duże miasto, choć od razu tego nie
widać, bo wjeżdżamy do oddzielonego barierkami (kasa!) starego miasta.
Zwiedzamy kościół Św. Margarety (od tego ma też nazwę stare miasto). W wieży
tego kościoła więziony był kiedyś Vlad Dracula, postać postrzegana dość
pozytywnie przez Rumunów. Ryneczek jest nieciekawy z dwoma ogródkami
wiedeńskimi. Wcześniej trafiamy do restauracji, gdzie serwują nam przesolone
i spalone na grillu warzywa. Nie smakuje nam. Kelner leniwy i mało
pomocny. Język niemiecki przydaje się w ograniczonym stopniu. Dziwi nas, że
wszelkie napisy są tu po niemiecku, a w szkole, która się mieści w budynku umieszczonym w murze okalającym kościół zajęcia prowadzone są też po niemiecku. Mała księgarenka obok też sprzedaje
niemieckie książki.
Wszyscy pieją w zachwycie na widok psa, podchodzą, głaskają, czego po pewnym czasie mam dość, bo i ja i pies jesteśmy zmęczone ta atencja i rozdrażnione. Dlaczego
zatem tyle psów biega po ulicach?
Z okien samochodu zaliczamy tylko : Valea Villor, Axente Sever.
Zatrzymujemy się na zwiedzanie warownego kościoła w Moşne, postawionego tu
709 lat temu (informuje nas o tym słomiany napis na murze okalającym kościół).
W 2008 roku odwiedził go brytyjski Prince Charles, co zostało poświadczone licznie wystawionymi zdjęciami umieszczonymi na ścianach muru przykościelnego). Mnie kościół podoba się
bardzo, choć jest w remoncie (dzięki środkom państwowym, z Unii orazy Unecso).
Obchodzimy go w deszczu (pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie po dusznych i
gorących trzech dniach, mocno pada). Odwiedzamy małą salkę na pierwszym
piętrze, z wielkim liczydłem (małe liczydła dostrzegamy potem schodząc po
stromych drewnianych chodach na dół, w okienku salki lekcyjnej). W pomieszczeniach wyżej
zgromadzono narzędzia rolnicze – małe pługi. Na parterze, w salce znajdującej się w części obwarowania, wystawiono eksponaty bardzo stare, takie jak kawałki ceramiki z
neolitu, kawałki muru, niektóre elementy można dotknąć.
Transylwania stoi warownymi kościołami.
Zapada zmrok, jest późno a my nadal mamy do zobaczenia Biertan. Po drodze
gubimy się i tym razem, na szczęście, bo trafiamy do małej wioski Pelişor ‘in
the middle of nowhere’, gdzie trwa zganianie krów i koni do zagród po całym
dniu wypasania.
Po ciemku podjeżdżamy do Biertanu. Miejsce jest już zamknięte. Kuz wychodzi, by spytać się o godziny
otwarcia. Miejscowość jest większa i bardziej zadbana, choć niektóre budynki,
stojące w równym szeregu są nadszarpnięte przez czas.
Co ciekawe, w sklepach w miastach – mnóstwo towarów polskich: Wedel, Kamis,
Tymbark, Velvita, i inne. Mało za to produktów rumuńskich. Brak zdrowej
żywności! Mały wybór. Z sieci napotykamy Lidl, Kaufland, Bila (czeska
sieć). Wg M., prawniczki, z która rozmawiamy długo w Sighisoarze, nie ma tu
przemysłu, turystyka leży, panuje korupcja, politycy nie ponoszą za nią żadnych
konsekwencji, poziom szkól niski (3 miesiące letnich wakacji!), przepisy prawne
i system podatkowy zmieniają się szybko, co sprawia, że trudno jest założyć i
utrzymać firmę na rynku.
Wioski saksońskie.
Opuszczamy Sighişoarę. Rano jeszcze szybkie zakupy i ostatnie,
pożegnalne kroki po starym mieście. Wchodzimy zobaczyć (za całe 5 lei!) słynny
pokój, w którym urodził się ponoć Vlad Drakula. Tam wita nas ‘niespodzianka’,
czyli przebrany za wampira mężczyzna, leżący w trumnie, w pokoju na ścianach i
oknach wiszą czerwone i czarne płachty, wprowadzając mrok do pomieszczenia, w
tle złowroga muzyka. Następny pokój zastawiony jest stołem, gablotką, na
ścianach wiszą obrazy. Jak na pokój, w którym miał się urodzić Drakula, jest mało
spektakularny i właściwie nie wnosi żadnych informacji o nim samym. Jesteśmy
rozczarowane. Szkoda pieniędzy.
Znów późno wyruszamy w trasę. Naszym celem jest Biertan, warowny gotycki kościół z XV – XVII w., wpisany na listę UNESCO, otoczony
podwójnym , a w części południowo-zachodniej potrójnym pierścieniem murów
obronnych. Wcześniej jemy obiad (ryż, warzywa gotowane, sałatka z kapusty oraz
słynne serowe kulki z kwaśną śmietaną i dżemem (cheese dumplings with sour
cheese and jam) – papansi /papanasz/. Mniam….). Kościoły warowne zaczynają mi się już zlewać w
jedną całość, wszystkie wyglądają tak samo w środku: skromne ewangelickie
wnętrze, z prostym ołtarzem w postaci obrazu, bez krzyża, sufit zdobiony
pomalowanymi wzorami geometrycznymi. Schludnie i pusto. W międzymurzu ciekawym
elementem jest długi pas łuków, tworzący przejście, niestety, w remoncie. Wstęp
8 lei.
Czas w drogę, obiadowanie przedłużyło nam pobyt w tym miejscu, a upał nie
do zniesienia zniechęca do zobaczenia czegokolwiek.
Następny punkt wycieczki to Sachiz (Kaisdorf) – miasto siedmiu wież. Oglądamy kościół z wieżą zaprojektowaną tak, by
kopiowała tę w pobliskiej Sighişoarze. Wstęp do kościoła 4 lei – kościół
ewangelicki, więc żadnych fajerwerków, oprócz, jak we wszystkich, ładnych
organów. Otacza go mur i płot porośnięty różami. Wcześniej informacja
turystyczna – miły akcent - są materiały w języku angielskim.
Jest późno – pędzimy do Viscri (Deutsch Weisskirch) i tu padamy z wrażenia. Wreszcie folklor. Plotka
głosi, że w tej właśnie wiosce brytyjski książę Karol kupił trzy domy. Nikt
jednak nie wie nic na pewno. Ze względu na średniowieczny, najstarszy taki,
kościół, we wiosce jest dużo turystów. Cała wieś zaś, to jakby skansen, z
indorami, kaczkami, kurami, krowami na nieutwardzonej głównej drodze wioski.
Domy z odpadającym tynkiem.
Miejscowe kobiety podjęły się inicjatywy zarobkowej - rękodzielnictwa –
oferują filcowe kapcie, obrusy, miody itd. Mnie się to bardzo podoba. Parkujemy
nieopodal cmentarza, nad którym wznosi się kościół. Zamawiamy ciasto z herbatą
i kawą. Jest jeszcze ciepłe - zwykłe ciasto z owocami. Herbata miętowa –
nareszcie coś ciepłego!
Po drodze mijamy ruiny twierdzy w Rupea. Pięknie prezentują się
na wzniesieniu. Chcemy podjechać bliżej, ale nie ma czasu na szukanie drogi. Miasteczko – wzdłuż głównej drogi rozciąga się część nowoczesna - nieciekawe i odrapane,
jakby chciało odstraszyć turystów, ale w miarę jak się w nie zagłębiamy, pojawiają się
coraz ciekawsze, bardziej kolorowe i zadbane fasady domów.
Braşov zostawiamy na dzień
następny, pędzimy do Bran. Docieramy tam około 21.30 - za naszym hotelem mamy słynny zamek pięknie
podświetlony, groźnie spoglądający na miasto. Pogoda sprzyja nastrojowi grozy – w
Bran pada, jest wietrznie i zimno. Wampirów się nie boimy, bo zamek nie ma nic
wspólnego z Drakulą. To tylko komercyjny trik, przyciągający turystów. Warto
jednak go zobaczyć dla samej budowli. Do prawdziwej siedziby syna Draka
dotrzemy na trasie Transfogarskiej, zaplanowanej na pojutrze. czwartek, 4 grudnia 2014
Romania IV - Bucovina again
Plan na dzień następny to Bukowina: monastyry i polskie wsie.
Jedziemy najpierw o Marginea, wieś słynącą z czarnej ceramiki. Nie omieszkamy wstąpić
do sklepów, gdzie kupujemy naczynia, a Kuz robi interes życia: kupuje dwie
używane serwetki po 35 lei - nowe kosztują po 80 za jedną sztukę. Jest z
siebie bardzo dumna.
Potem jedziemy do Solcy. Gubimy się w miasteczku, bo Conchita wywodzi nas w pole, kiedy nie skręcamy zgodnie z jej wcześniejszymi wskazówkami. Przejeżdżamy przez wieś i kierujemy się na Dragomirną, do monastyru. Na wyjeździe Kuz robi alarm, bo na środku drogi, wśród pędzących samochodów, biegnie mała czarna kulka. Zatrzymujemy się jak w amoku, ja wybiegam, zabieram psa i …. mamy kłopot. Zabieramy śmierdziucha z nami. To podróż jej życia, zabieramy ją do Arbore, Dragomirnej, Suceava, Poiana Mikuli.
Interes życia!
Marginea - warsztat wyrobu ceramiki.
Potem jedziemy do Solcy. Gubimy się w miasteczku, bo Conchita wywodzi nas w pole, kiedy nie skręcamy zgodnie z jej wcześniejszymi wskazówkami. Przejeżdżamy przez wieś i kierujemy się na Dragomirną, do monastyru. Na wyjeździe Kuz robi alarm, bo na środku drogi, wśród pędzących samochodów, biegnie mała czarna kulka. Zatrzymujemy się jak w amoku, ja wybiegam, zabieram psa i …. mamy kłopot. Zabieramy śmierdziucha z nami. To podróż jej życia, zabieramy ją do Arbore, Dragomirnej, Suceava, Poiana Mikuli.
Arbore – mały obiekt sakralny, w środku dziewczyna odnawia freski.
Stróż (kobieta) boi się, że podrzucimy jej psiaka. Jest wrogo nastawiona. Tam
kupujemy jedzonko dla psa, niestety, rzekomy weterynarz w sklepie nawet nie
zbada psa, zamiast smyczy wciskają nam obroże.
Arbore - cerkiew
Arbore - cerkiew
Dragomirna – cerkiew zbudowana prze jakiegoś światłego Rumuńskiego
marszałka stała się ośrodkiem kultury i nauki, w czasie wojny dostosowana do pełnienia funkcji koszar. Na polu przed monastyrem siostry z kosami, w słomkowych kapeluszach
zgarniają siano w kupki. Malowniczy to widok, zwłaszcza, że w tle widnieją
białe mury monastyru. Niestety, nie pozwalają sobie zrobić zdjęcia, jest to
zakazane, co powtarzało się już we wcześniejszych przypadkach z siostrami
zakonnymi. Psiak wzbudza zainteresowanie wszystkich, jednak nikt nie chce jej wziąć.
Sama cerkiew nie wzbudza naszego zachwytu, nie jest zdobiona
freskami na zewnątrz, jest jednolitego jasnoburego koloru, w odróżnieniu od pozostałych takich
budowli sakralnych w regionie.
Dragomirna - widok na pole przed cerkwią
Robi się późno i szukamy miejsca, gdzie możemy zjeść coś
ciepłego, typowego dla tej części Rumunii. Mimo, że zatrzymujemy się w kilku miejscach po
drodze, nie znajdujemy nic, bo albo nie to menu albo zamknięte na trzy
spusty. Docieramy do Suceavy, dużego miasta, gdzie zasiadamy na głównym placu, w restauracji
Oscar Wilde. Kupujemy mamałygę, ja zupę warzywną oraz hura!... świeży sok z
pomarańczy.
Postanawiamy, mimo wieczornej pory, jechać jeszcze do
Voroneţ’u. Z ładnej pogody robi się deszczowo i chłodno. Do Voroneţ’u docieramy
późno, około 20. Niestety monastyr jest już zamknięty. Pod bramą puszczamy
psiaka na trawę do załatwienia się. Wtedy podchodzi do niego młody Rumun,
ociera oczko i patrzy czy jest to suka czy pies. Kiedy widzi sukę, zostawia na
trawie, zupełnie nieświadomy, że jest to pies nasz, no prawie… jeszcze nie
wiemy co zrobić. Psiak wie, że nie może robić siku w samochodzie. Nie wiem
skąd, ale wie. Umie pić z miski i łapczywie (jest chudziutka) zjada kiełbaskę.
Jest już ciemno i późno, robi się chłodno i bardzo chcemy
jechać do domu. Conchita wyprowadza nas znowu w pole i to tak, że trafiamy za
Poiana Mikuli na leśną drogę, przedtem przejeżdżając przez most w postaci
nasypu z piasku na rzece. Boimy się. Jednak kiedy droga znów zmienia się w
utwardzoną, brniemy nadal przed siebie. Mijamy znak informujący o budowie drogi
z funduszy europejskich. Chyba jednak jej dalsza cześć jest jeszcze w planach, bo jak
wcześniej wspomniałam, docieramy za osadą na drogę leśną (drum forestiera) (liczne drum in lucru – droga w przebudowie –
lukrują tu drogi! :D).
Kuz postanawia nie jechać dalej lasem, ale ceną za to jest dodatkowe 73 km. Tak jest chyba lepiej.
Rano, przed wyjazdem, nasi gospodarze z Łąki marzeń (Pensinea Poiana), pozwalają nam ugotować moją quinoę, panuje tu iście rodzinna atmosfera, a mama jest zainteresowana co to
jest, bo słyszała o niej, sama je chia’ę. Natomiast my dostajemy kawę, sery,
cukinie smażona w cieście, herbatę ziołową, mnóstwo serów owczych (mniam) oraz
paprykę, pomidory oraz omlet. Niestety, wszystko smażone i ocieka tłuszczem.
Kuz nawiązuje kontakt z innymi gośćmi, przebywającymi w pensjonacie (rozmawiają po
rosyjsku). Razem z dziewczynką robię sałatkę z pomidorów, papryki i cukinii i zakrapiam ja oliwą z oliwek. Będzie na drogę. Jest leniwie i po wczorajszym
długim i męczącym dniu nie chce nam się jechać.
środa, 3 grudnia 2014
Romania III - Bucovina
Wreszcie jedziemy do Ruscovej, wśród lasów i gór, po drodze
gruntowej, pełnej kamieni i wybojów. Droga ciągnie się długo, aż w końcu wątpimy czy dobrze jedziemy. W końcu docieramy do wielkiego domu wypoczynkowego – przeogromnego hotelu, całego z drewna, na końcu świata - nasze komórki po drodze wyłapują sygnał nadajników ukraińskich operatorów. Gospodarz, Ukrainiec, wnosi nam torby, potem częstuje palinką. Herbatę rumiankową gotują specjalnie dla mnie. Podkreślam – gotują, a nie
zaparzają. Śniadanie: pomidory, owczy ser, jajecznica. W powietrzu rozchodzi się miły zapach - hotel ogrzewa pokoje paląc drewno.
Na drugi dzień, od rana, wyruszamy ponownie w drogę. Przed nami ponad
100 km przez kręte ‘esiczki’ górskie.
Conchita prowadzi nas bezbłędnie, jak nie ona, może dlatego że po prostu innej
drogi nie ma… Mijamy kolorowe domki, inne niż w Maramureszu. Tu obejścia są bez
bram wjazdowych, tak charakterystycznych dla okolic Barsany. Za Carlibabą
wjeżdżamy na Bukowinę, następny z regionów Rumunii. Tu królują domy mniejsze,
często drewniane, boczne ściany budynku oklejone drewnianym
gontem. Fronty we wzorach (paski), jednokolorowych, niebieskie, brązowe.
Piękne. Docieramy najpierw do cerkwi Archaniołów, tam zapalam trzy świece. Podłogi cerkiewne zawsze pokryte są dywanami, nie ma postuku
obcasów tak zaburzających spokój w naszych, katolickich kościołach. Jak oni
dbają o czystość jednak? Robimy zakupy w pobliskim sklepie Magazin Mixt – szklana butelka IKEA i sitko dla mnie, dla Kuz lejek i
packa na muchy. Potem zmierzamy przez Borsę,
w kierunku przełęczy Prislop (1416 m), by zobaczyć piękne widoki. Jest wietrznie
i zimno, ubieramy bluzy i idziemy na spacer zobaczyć owe słynne doliny. Na przełęczy jest,
hmmm… nie ma szału, oczywiście cerkiew i budka z pamiątkami, mały bar i dom. Po
drodze widoki o wiele lepsze. Ruszamy dalej, nie ma czasu. Jedziemy lasem, z
jednej strony góry Rodeńskie, z drugie góry Maramurskie. Droga bardzo dziurawa,
jednak Kuz daje radę (przestrzegano nas przed tą drogą, ale my na przekór
wszystkim – jedziemy). Często wzdłuż drogi widzimy osady Romów lub ich grupki,
widać, że wracają ze zbiorów jagód lub grzybów, dzieciaki często mają całe
twarze koloru jagodowego. Są brudne i zaniedbane. Romowie osiedlają się przy
rzece - na płotach wiszą wyprane kolorowe płachty ubrań (trudno rozpoznać co
to). Gotują na otwartym ogniu. Skupiska są całkiem duże, w oddaleniu od osad,
wsi. Boimy się zatrzymywać i otwarcie robić zdjęcia, ratujemy się uśmiechem i
kiwaniem dłonią, dając w ten sposób znać o naszych przyjaznych zamiarach. Kuz mnie wyzywa, że źle kadruję, ale jak to zrobić zdjęcie w ruchu typu: przyśpieszam
– hamuję? Człowiek rzucany jest do przodu, po to by za chwilę opaść na oparcie.
Zatrzymujemy się, by nabrać wody ze źródła górskiego.
Na obiad wstępujemy do przydrożnego pensjonatu z restauracją
prowadzonego przez rumuńskie małżeństwo Lokal przesiąknięty niemieckim klimatem. Brrr - dysonans z otaczającymi nas pięknymi widokami gór i tradycyjnymi wioskami rumuńskimi. Jemy
pożywną zupę z kurczaka. Właścicielka mówi biegle po niemiecku,
konwersuje z Kuz, a ja słucham. Ma krótkie ciemne włosy, z ostrymi jasnymi
pasemkami, starannie wymodelowanymi nad czołem, na oczach ciemny, wieczorowy, ciężki makijaż. Bardziej przypomina Niemkę niż Rumunkę. Mało delikatna.
Postanawia usiąść na fotelu i zrobić sobie przerwę na papierosa. Zresztą nic w
tym szczególnego w Rumunii – w restauracjach nie ma zakazu palenia w lokalach, więc zwykle
wybieramy stoliki na zewnątrz.
Po posileniu się ruszamy dalej, do następnego punktu podróży, drogą kręcącą zawijasy pomiędzy łańcuchami gór i pagórków.
Psów bezpańskich coraz mniej wraz z wysokością.
Widoki teraz ładniejsze niż na przełęczy, droga kręta,
doliny poniżej, na nich stogi siana, zamiast wcześniejszych suszarni-stojaków na siano w
Maramureszu. Na polach, malowniczo położonych na zboczach gór, pasą się stada
krów, owiec, konie. Wszystkie potem spotykamy luzem przy ulicy, nawet przy
głównej drodze, nikt się nimi nie przejmuje, z pędzącymi samochodami włącznie.
Zwierzęta trzymają się pobocza i wyjadają trawę. Mijamy liczne wozy, ciągnione
prze konie, na nich owce, pies, koń, siano.
Pierwszy przystanek: monastyr Moldovita. Cały pokryty
freski, zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Tyle pracy! Kolory barwne, choć na
zewnątrz, widać ząb czasu. Historie biblijne, święci, apostołowie, anioły,
anioły, anioły. Monastyr prowadzony przez siostry w charakterystycznych
nakryciach głowy. Nie pozwalają sobie robić zdjęć. Niechętnie nawiązują
rozmowę, pod pretekstem nieznajomości języka angielskiego, by potem przejść na
łamany angielski – jednak coś rozumieją! Siostry z następnego monastyru w
Sucevita są bardziej otwarte i rozmawiają po angielsku (w każdym razie od razu
nawiązują kontakt i nie zasłaniają się brakiem znajomości języka). Monastyr podobny
do pierwszego, tylko większy. W prezbiterium obu jest
wieża, a na suficie namalowany Chrystus, trzeba stanąć przodem do ołtarza, by
zobaczyć Go w prawidłowym położeniu. Po odwróceniu, to samo oblicze jest nad niskimi (taki trik, by się pokłonić, stając przed obliczem Boga) drzwiami wyjściowymi z prezbiterium.
Jedziemy do naszego Pensinea
Poiana w Sucevitie. Witają nas przemili gospodarze: matka z synem. Syn, młody chłopak, pomaga we
wniesieniu naszych walizek, przynosi palinkę
i wodę na herbatę. Rano, korzystając z dobrej znajomości angielskiego Paula, dopytujemy o sery (owcze), śniadanie i inne zaserwowane nam na śniadanie jedzenie.
Śniadanie składa się z jajka smażonego, sera owczego, papryki,
pomidora, kiełbasy, kawałka szynki, grzybków marynowanych,
kawy i ziołowej herbaty ( z ziół: cimbru,
sovarv - co to jest - nie mogę znaleźć w internecie). Nieśpieszno nam po długich godzinach w podróży w dniu poprzednim, z przyjemnością oddajemy się lenistwu ciepłego poranka i ulegamy pięknym łące rozciągającej się za drzwiami naszego pensjonatu. Dolce vita!
wtorek, 2 grudnia 2014
Romania - Maramures II
Powoli oswajamy się z folklorem, ale nadal zauważamy różnice
między regionami. Jedziemy w kierunku Ruscovej, nadal Marmaresz, kierunek na wschód. Wjeżdżamy do wsi z charakterystycznymi bramami wejściowymi do
posesji, zdobionymi słupami zaplecionymi w warkocze, gzymsy. Starsze kobiety
nadal ubrane zgodnie z tradycja, ale spódnice skracają się przed kolana i są
bardziej rozkloszowane. Falują wokół grubych kuperków. Strój obowiązuje bez
względu na wiek. Mijamy w ten sposób Barsanę, Rozavlea’ę, Ieud, Bogdan Vodę. Za
wsią Barsana wstępujemy do zadbanego kompleksu cerkiew. Prowadzony jest przez siostry zakonne. Próbujemy się dogadać po angielsku, ale próżne nasz nadzieje, siostry nawet nie próbują nawiązać kontaktu. Właściwie do tego miejsca przyciąga nas ładny budynek restauracji,
cieszymy się, że wreszcie może uda nam się coś zjeść bardziej swojskiego, jednak w środku okazuje się, że
nasza ekskluzywna restauracja bardziej przypomina bar szybkiej obsługi.
Zamawiam mamałygę (chyba jest z serem) oraz cukinię oraz sałatkę z pomidora,
ogórka i papryki. Jestem żądna warzyw, których tu, o dziwo, w ciepłym i
słonecznym kraju, wybór jest ubogi. Na trasie do kompleksu cerkiewnego
zauważamy małe pieski, na razie jeszcze bez matki. Są rozkoszne. Potem, na
dole, na parkingu odnajdujemy matkę, wychudzona, z wielkimi obwisłymi sutkami.
Jest nam jej strasznie żal. Kuz pośpiesznie kupuje bułkę z serem, potem drugą i
karmimy sukę, która chciwie zjada posiłek. W restauracji jeszcze dokupujemy
kotleta, ale psa już nie ma, więc zostawiamy go w miejscu, w którym ostatni raz
widziałyśmy młode, a z którego sądzimy, kotlet nie zostanie usunięty przez
ludzi . Potem na drodze spotykamy jeszcze mnóstwo bezpańskich psów,
wałęsających się w najmniej spodziewanych miejscach, pośrodku odległej drogi,
wśród odległych od jakichkolwiek domostw dolin. O dziwo, wszystkie są spokojne i nie wykazują żadnych objawów
wrogości, odwrotnie niż nasze psy, wzięte na smycz, szczekające i ujadające,
zamknięte w domach, na smyczach i łańcuchach. A my wszystkie te bezpańskie psy chcemy
przytulić!
W jednej ze wsi wchodzimy za 4 leje do starego kościółka,
który jest restaurowany przez młodych ludzi (z pędzelkiem w ręku,
centymetr po centymetrze). Na ścianach w połowie odrapane ikony, wyblaknięte,
ale nadal piękne, wystarczy tylko wyobrazić sobie przepych i bogactwo kolorów
przed zniszczeniem dokonanym przez warunki atmosferyczne i czas.
Mój głód warzyw osiąga szczytowy punkt i Kuz zatrzymuje się
przy przydrożnym stoisku. Na plandece samochodu siedzi wielka baba, obok niej
młodszy, ogorzały mężczyzna, całkiem duży, a obok na krzesełku jeszcze
jeden, trochę mniejszy. Sprzedają pomidory, papryki żółte, czerwone i chilli,
bakłażany i słodką paprykę mieloną. Wybieram warzywa, a w tym czasie zawiązuje się konwersacja. Okazuje się, że młodszy mężczyzna 20 lat temu mieszkał w Polsce przez 1,5 roku i mówi
całkiem dobrze po polsku. Zwraca uwagę, że Kuz jest z obrączką, a ona szybko
zmienia temat i mówi, że ma męża, a ja – wręcz przeciwnie – ona chce mnie sprzedać! Brrrr…. Czuję
się nieswojo kiedy facet co chwilę wyciąga swoją brudna, ogorzałą dłoń w geście
powitania. Nie chcę! W czasie tej
rozmowy stara wielka babka cały czas dokłada warzyw i tylko dzięki mojemu stanowczemu
‘nie’ nie odjeżdżamy w całą skrzynką warzyw. Taki handel…
Dalej po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy starej babcince, która
przed swoim domem, w gatce, nawija czarną wełnę na motek. Myślimy, że może
sprzedaje torby w biało-czarna kratę, charakterystyczne dla tego regionu. Babcia chce nam koniecznie sprzedać jedną taka wielką nową torbę za milion! Nie możemy się dogadać. Nie chcemy torby za milion! Babcia przynosi nam jeszcze inne, mniejsze torby, ale u tych widac widoczne ślady używania, żeby nie powiedzieć zniszczenia. W
tym czasie Kuz boi się o wybiegające z zagrody babcinki Galinki (kurki) – nie powinny
wyjść na ulicę!
Później, w hotelu w Ruscovej Kuz zaczepiona zostaje przez kobietę około 40 letnia,
z córką. Zapraszają nas do Bukaresztu, gdzie mieszkają, na koniec częstują
plackiem z bryndzą. Mniam… Taki to naród - serdeczny i gościnny.
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Why I love travelling by train
Wsiadam do pociągu. Zawsze zaopatrzona w książkę, jakąś gazetę, zestaw słówek (a nuż najdzie mnie ochota). Zawsze tyle, wolę mniej ciuchów, ale 'zestaw papieru' musi być. Na wszelki wypadek. To jest czas tylko dla mnie, bez cienia wyrzutów sumienia. Jeśli podróż jest dłuższa, rozsiadam się mniej lub bardziej wygodnie (w zależności od zatłoczenia pociągu) i jest mi po prostu dobrze. Najważniejszy jest brak poczucia winy, że coś tam leży do zrobienia a ja jednak czytam.
W czasie mojej ostatniej podróży dosłownie 'łyknęłam' książkę Ewy Winnickiej "Angole". Śpieszyłam się, bo lektura przerywana co chwilę w warunkach domowych, nie smakuje już tak słodko.
Książka żywo mnie zainteresowała. Autorka zebrała kilkanaście wywiadów z osobami, które od pewnego czasu mieszkają w Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, udało się dotrzeć do osób z różnym stażem emigracyjnym oraz różnym terminie emigracji. Znajdziemy tu, zatem, opis tych, którzy tam pokończyli elitarne szkoły, wyjeżdżając w latach 60-tych czy 70-tych; te, które do szkół angielskich mniej już elitarnych chodziły całkiem niedawno; są też tacy, którzy odnieśli sukces zawodowy; jak również grono takich, którzy, jak to określa jedna z rozmówczyń, żyją tam 'półżycie', prowadząc egzystencję na granicy przeżycia, wypełnioną beznadziejną, ciężką i mało opłacaną pracą. Ogólnie, dla mnie, wydźwięk tej książki jest dość pesymistyczny, bo nieliczne są perełki, a ciężkiej, żmudnej pracy, na granicy przeżywalności, jest wiele. Książka obala mit o krainie mlekiem i miodem płynącej, a pokazuje koszty emigracji na płaszczyźnie materialnej i emocjonalnej. Wniosek jest jeden: kto nie poradził sobie w Polsce, to i ciężko będzie mu zagranicą. Ci operatywni wypłyną na powierzchnię wszędzie, Ameryki tu nie odkrywam, upss, Wielkiej Brytanii, chciałoby się rzec. Dla mnie rozdzierające było stwierdzenie, że część rozmówców tkwi w tym półśnie, bo najzwyczajniej nie mają środków finansowych na powrót czy pomysłu na inne życie w kraju. Po raz kolejny: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Jako przeciwwaga do powyższych nastrojów - akcja nadal się dzieje w pociągu - obok siedziała przemiła pani, wracająca właśnie z Wysp, na krótki urlop, odwiedzić rodzinę w kraju. W Anglii od 8 lat, z rodziną i wracać nie chce. Jest jej tam bardzo dobrze.
Na osłodę, w Warszawie koncert piosenkarki fado, jedyny w Polsce, Any Moura. Nie znałam, nie słuchałam tego typu muzyki, raczej nie zacznę, ale doświadczenie ciekawe. Koncerty live mają jednak swą niepowtarzalną atmosferę.
Za to przed koncertem w tle grała muzyka Johna Mayera. No i to było dla mnie odkrycie!
W czasie mojej ostatniej podróży dosłownie 'łyknęłam' książkę Ewy Winnickiej "Angole". Śpieszyłam się, bo lektura przerywana co chwilę w warunkach domowych, nie smakuje już tak słodko.
Książka żywo mnie zainteresowała. Autorka zebrała kilkanaście wywiadów z osobami, które od pewnego czasu mieszkają w Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, udało się dotrzeć do osób z różnym stażem emigracyjnym oraz różnym terminie emigracji. Znajdziemy tu, zatem, opis tych, którzy tam pokończyli elitarne szkoły, wyjeżdżając w latach 60-tych czy 70-tych; te, które do szkół angielskich mniej już elitarnych chodziły całkiem niedawno; są też tacy, którzy odnieśli sukces zawodowy; jak również grono takich, którzy, jak to określa jedna z rozmówczyń, żyją tam 'półżycie', prowadząc egzystencję na granicy przeżycia, wypełnioną beznadziejną, ciężką i mało opłacaną pracą. Ogólnie, dla mnie, wydźwięk tej książki jest dość pesymistyczny, bo nieliczne są perełki, a ciężkiej, żmudnej pracy, na granicy przeżywalności, jest wiele. Książka obala mit o krainie mlekiem i miodem płynącej, a pokazuje koszty emigracji na płaszczyźnie materialnej i emocjonalnej. Wniosek jest jeden: kto nie poradził sobie w Polsce, to i ciężko będzie mu zagranicą. Ci operatywni wypłyną na powierzchnię wszędzie, Ameryki tu nie odkrywam, upss, Wielkiej Brytanii, chciałoby się rzec. Dla mnie rozdzierające było stwierdzenie, że część rozmówców tkwi w tym półśnie, bo najzwyczajniej nie mają środków finansowych na powrót czy pomysłu na inne życie w kraju. Po raz kolejny: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Jako przeciwwaga do powyższych nastrojów - akcja nadal się dzieje w pociągu - obok siedziała przemiła pani, wracająca właśnie z Wysp, na krótki urlop, odwiedzić rodzinę w kraju. W Anglii od 8 lat, z rodziną i wracać nie chce. Jest jej tam bardzo dobrze.
Na osłodę, w Warszawie koncert piosenkarki fado, jedyny w Polsce, Any Moura. Nie znałam, nie słuchałam tego typu muzyki, raczej nie zacznę, ale doświadczenie ciekawe. Koncerty live mają jednak swą niepowtarzalną atmosferę.
Za to przed koncertem w tle grała muzyka Johna Mayera. No i to było dla mnie odkrycie!
Subskrybuj:
Posty (Atom)