wtorek, 26 maja 2015

The only unchangable thing in our life is a change.

Ludzie nie lubią zmian. Ja też nie lubię, chciałabym by świat toczył się jak się toczy, by ludzie, którzy są z nami blisko - na zawsze obok nas pozostali. Niezmiennie. Bo to, co znam jest bezpieczne. Pewnie, że wychylam głowę poza moją comfort zone. Dzieje się to jednak kiedy ja chcę i jestem na to gotowa. Wtedy bardzo chętnie poznaję to, co nowe, bo wiąże się to z przyjemnym odkrywaniem nieznanych terenów.
Nie lubię tej zmiany, która przychodzi niespodziewanie, z zewnątrz, zaskakuje i wprowadza mętlik i chaos. Bo takie są zmiany, które przychodzą i są poza nami i naszym wpływem. Czasem wystarczy krótka chwilka i nasze życie wkracza w taką właśnie transformację i porywa nas w taniec szaleńca - bez przerw na odpoczynek. Wywraca nasze życie i tarmosi bez litości. To co było przed chwilą ważne, nagle wydaje się tak błahe i powierzchowne, że ze wstydem chowamy głowę. Życie staje się wtedy nieznośne do bólu, do krwi obgryzanych paznokci, do rozpaczy niemocy.

poniedziałek, 18 maja 2015

So you've been to the Venice Carinval then?

Jakoś nie mogłam się  zabrać za ten karnawał. Jaki jest? Kolorowy? Owszem, na ulicach najstarszej dzielnicy Wenecji co chwila można się natknąć na przebranych uczestników karnawału, o dziwo, często mówiących w obcych językach. W hotelu, w którym się zatrzymałam też przemykały damy w sukniach z minionych epok, zawadzając obszernymi biodrami o framugi drzwi, na twarzach maski. Niejednokrotnie siedząc i posilając się, widziałam takie postaci, bez masek tylko, z czarnymi obwódkami wokół oczu. Sklepy lub wypożyczalnie oferujące stroje karnawałowe to był widok równie ciekawy. Robota misterna i piękna i w niebagatelnych cenach. Naturalnie, na moście Rialto i nie tylko (niedaleko stamtąd mieścił się mój hotel), na stoiskach królowały maski made in PRC, z plastiku i sypiącym się brokatem, ale o niebo tańsze.





Wszyscy uczestnicy karnawału, którzy zdecydowali przebrać się, chętnie pozowali, zatrzymywali się, otoczeni grupką fotografujących turystów i widać było, że bycie w centrum uwagi to dla nich duża przyjemność, zwłaszcza, że maski i tak utrudniały rozpoznanie tych mieszkających w Wenecji, a przyjezdni nie musieli nawet ich zakładać... Czyż te stroje nie są piękne? Odcinają się od szarych budynków i pory roku.
Pogoda dopisywała: choć ranki były przeraźliwie chłodne, gdy Słońce było w zenicie, trzeba było ściągać czapki i szaliki, by po zachodzie lub w cieniu znów skrzętnie szukać ich po torbach i szybko zakładać. 
Turystów na zakończenie karnawału przyjechało do Wenecji całe multum, miałam  wrażenie, że przeniosłam się do jakiegoś przedziwnego kraju azjatyckiego.Turyści wpychali się w kadr, pod nogi...
Kulminacyjnym momentem były imprezy z okazji zakończenia karnawału na placu Św. Marka oraz na Arsenale, do którego władze miasta w tym roku przeniosły część uroczystości, by odciążyć główny plac miasta.
Zachwycałam się pięknym widokiem na kościół Santa Maria della Salute, zarówno od strony placu, jak i z mostu akademickiego, ale zdjęcia nie umieszczam, bo ocieram się i tak już o kicz.
Zaczarowało mnie natomiast Burano, jedna z wysepek laguny. Wzdłuż kanału ciągnęły się kolorowe domki, nawet pranie było pod kolor.

Dotarłam tam około 15, po wizycie na Murano i spędziłam tu resztę dnia i wieczór,  zaliczyłam prawie  sypanie popiołem w miejscowym kościele (bo jednak nie podeszłam do ołtarza onieśmielona włoskim tłumem). Powrót do hotelu zajął mi kilka przesiadek oraz dostarczył mnóstwo wątpliwości czy kiedykolwiek powrócę do Wenecji czy będę dryfować pomiędzy poszczególnymi przystankami wodnymi laguny...
Stare uliczki, czyli kanały oczywiście mnie oczarowały, myślę, że niewielu im się oprze, choć brakowało mi zieleni i ciepła letnich dni.